34. Kraina Czarów

517 45 9
                                    

– Och, no jasne! Bo jak coś zginęło to od razu: "pewnie Luis zeżarł"!

– A zeżarłeś?

– Jakie to ma znaczenie?

Czyli zeżarł. No więc jak mamy zdobyć tę kartę? Wsunęłam rękę w szparę miedzy drewnianymi deskami, ale króliki rozbiegły się we wszystkie strony. Bez wabika żaden podejdzie, lecz obsadzenie Luisa w roli nosiciela marchewek nie było najlepszym pomysłem. 

Miniaturkowe kamizelki założone na białą sierść są równie daleko co były, a razem z nimi wszystkie karty z długouchą postacią na rewersie. Kieszonki pewnie specjalnie przyszyto na grzbietach, aby nie pogryzły dowodu na to, że planując aranżację minizoo, Merlin przesadziła z LSD, ale nie ułatwia to sięgnięcia do nich. 

Chociaż możliwe, że każdy pracownik Domu Kultury leci na podobnej fazie, skoro nawet dyrektorka zgodziła się otoczyć budynek drzewami z papier mache, których pnie pomalowano fuksjową farbą, a zamiast liści są limonkowe motyle z origami. Jedynie trawa jest prawdziwa, choć niepokojąco soczysta. Mam nadzieję, że lokalni artyści nie spędzili całej nocy na kolorowaniu jej pisakami, bo w diecie popielniańskich królików raczej nie figurują chemiczne barwniki. 

Po tej stronie ogrodzenia nie da się sprawdzić prawdziwości trawy, bo pokrywają ją połyskliwe płytki. Czarne i białe kwadraty tworzą kręte ścieżki, którymi należy podążać od stacji do stacji, aby przejść sztuczny las. Tak przynajmniej pisze na ulotce, którą wciskają każdemu przed wejściem na teren gry miejskiej. 

Nie wierzę, że wyłożyliśmy się ledwie dwadzieścia minut po przejściu przez lustro (a dokładniej to dwumetrową złotą ramę, w której rolę szkła pełni kotara z wielokolorowych, pionowych szarf) i dziesięć minut po wyrwaniu marchewek ze specjalnie przygotowanej w tym celu grządki. Przecież Dni Otwarte to imprezka family friendly, więc nawet dzieci powinny być w stanie przejść przez wszystkie stacje. 

No ale w sumie to nie ma znaczenia, bo tak naprawdę w tym zaczarowanym świecie dorośli pełnią rolę portfeli wspierających Dom Kultury poprzez wrzucenie datków do wszechobecnych puszek, więc może z tym poradzimy sobie lepiej. 

Desperacko tego potrzebuję. W sensie nie puszki (chyba że jako nowej broni, gdy Nico będzie mnie wkurwiać), ale czegoś przyjemnie lekkiego, bo o ile w zeszłym roku myślałam, że cały czas kłody spadały mi pod nogi, o tyle w tym no cóż... też, lecz są to kłody wielkich baobabów. Wystukałam całą wściekłość na klawiaturze, żal wyryczałam na zgliszczach książki, a stresu pozbyłam się dzięki... eee... wyjątkowo gorącemu prysznicowi. 

Przyzwyczaiłam się już do tego, że ciągle coś się wali, ale na ostatniej wizycie psychiatra powiedział mi, że to niekoniecznie zdrowe, dlatego jestem tutaj, na Dniach Otwartych razem z przyjaciółmi, aby porobić coś fajnego. Zresztą i tak nie mam nic innego do roboty, skoro kolejne punkty w harmonogramie dosłownie poszły z dymem. 

– Merlin... – syknął ostrzegawczo Luis, co wyrwało mnie z rozmyślań i nakazało odszukać przyjaciółkę.

Co? Kiedy ona przeszła przez ogrodzenie? Choć jest ciasno zbite z desek i trzyma zwierzęta w zgrabnej zagrodzie to nie powstrzymało Mon przez kucnięciem na środku, dociskając do piersi....

– Zostaw owcę.

– Ale ona jest taka słodka – uniosła nad głowę maleńkie jagnię o białej sierści i oklapłych uszkach. Zapatrzyła się w ciemne oczy, po czym wstała i wzięła ją na ręce – Postanowiłam. Adoptuję, Josephine.

No to po ptakach. Zdążyła ją nazwać. 

– Cześć, Josephine – pogłaskałam owieczkę, na co cichutko zabeczała. Awrrrrr....

Buty do spierdalaniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz