11. Warrcząca

694 50 16
                                    


Dwanaście sekund. Dokładnie tyle udało mi się upilnować Alana. To i tak niezły wynik, biorąc pod uwagę, że jest następnym wcieleniem Flasha.

Mogłam przewidzieć, że bez oczu z tyłu głowy nie ma co brać się za udawanie opiekunki. Chciałam odpokutować za lodołamacza na celebryckim kroczu i zawieranie po pijaku znajomości z wodnymi duchami, no ale wyszło jak zawsze.

Podeszłam z Mon do rozpiski na drzwiach przedszkola, aby sprawdzić, w której sali odbywa się przedstawienie pięciolatków. Jako że to prywatna placówka, w której zaawansowaną naukę układania klocków pobierają dzieci polityków, celebrytów i miliarderów ma więcej pięter niż Burdż Chalifa, więc bez mapy nie warto nawet wchodzić.

I bez zapowiedzenia nas wcześniej przez Aleksa, rzecz jasna. W przeciwnym razie wezwano by specjalny oddział przedszkolanków wyćwiczonych w sztukach walki, aby zakuły nas w dyby pod zarzutem porwania przyszłego wynalazcy leku na przepracowanie. Mogę się założyć, że Alan właśnie temu poświęci karierę, aby wyleczyć swojego ojca i wujka.

My zaś, jako jednostki przeznaczone do mniejszych celów, mamy póki co dostarczyć chłopca do odpowiedniej sali, aby przebrał się w kostium drzewa. To niezwykle ważna rola, w końcu bez drzew wszyscy byśmy pomarli, więc jebać Wilka i Czerwonego Kapturka. To w drzewach wiewiórki robią sobie domki, a nie chciałabym żyć w świecie, w którym psy nie mają za czym biegać w parkach.

Gdy rozpracowałam układ Burdż Chalifa, złapałam za klamkę i zamaszyście otworzyłam drzwi. To właśnie wtedy rozniósł się histeryczny płacz. O bogowie. Tylko dotknęłam przedszkola, a już doprowadziłam do płaczu jakieś dziecko. 

Mon obróciła się jako pierwsza. 

– Mamy problem – wypowiedziała samospełniającą się przepowiednię. 

– Błagam, powiedz mi, że to nie Alan płacze.

– Nie.

A już się, byłam że przeprowadzenie dziecka trzysta metrów z parkingu do budynku mnie przerosło.

– On tylko rozwalił innemu dzieciakowi nos.

Przerosło. I to z dwa razy, a na koniec zawiązało kokardkę. Taką samą kokardką bracia Blair przyozdobią moje zwłoki zanim rzucą je na pożarcie rekinom. Wzięłam jeden wdech na mądrość i drugi na odwagę, bo nie wiem, co teraz bardziej mi się przyda, po czym rozejrzałam do placu.

Wśród plastikowych pszczółek i biedronek wbitych na sprężynkach w kwietniki kręci się mnóstwo rodziców. Matki z wózkami i ojcowie prowadzący maluchy na popołudniowe zajęcia gapią się na leżącego na samym środku blondynka, który wyje jak ranny łoś, gdy krew spływa mu po brodzie. A nad nim z zaciśniętymi pięściami stoi nie kto inny jak Alan. 

Ach, no jasne. Bo kiedy indziej syn adwokata miał wdać się w bójkę jak nie pod moją opieką?

Podbiegłyśmy do dzieci w tej samej chwili co kobieta po trzydziestce w dopasowanej sukience i włosach ściętych jak od garnka. Wytarła swojemu poszkodowanemu synowi gila wielkości rodzynki, zmierzyła od góry do dołu Mon w ogrodniczkach i mnie w męskiej koszuli i od razu sklasyfikowała nas poniżej poziomu swojego nosa, ponieważ dumnie go uniosła.

– Stało się coś? – spytałam miłym tonem.

– A stało, stało! Pobił mojego syna!

– Pobił? – udałam zaskoczenie, przenosząc wzrok na aniołka, który przecież nigdy nie robi psikusów typu gryzienie ludzi po kostkach – Że Alan?

– No patrz – rzuciła do mnie Mon, wspierając się pod boki – Niby przedszkole, a trochę jak w poprawczaku.

– Skąd wiesz, jak jest w poprawczakach? – spytałam, żeby dać sobie czas na obmyślenie strategii obronno-rozpraszającej. 

Buty do spierdalaniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz