27.

2.3K 244 41
                                    

Jay zaczynał bardzo poważnie zastanawiać się, co takiego zrobił w poprzednich wcieleniach, że bogowie w końcu stracili do niego cierpliwości i pokarali całą serią plag Egipskich. Komary i muchy zaliczył już na wstępie, gdy w ogóle wprowadził się do chlewu z jakiegoś powodu nazywanego „mieszkaniem". Żab co prawda nie uświadczył, nikt jednak nie zdziwiłby się, gdyby któregoś dnia jedna czy dwie wypełzły z odpływu w kuchennym zlewie. Wrzodów żołądka dorobił się od ciągłego stresu gdzieś na etapie podstawówki, lecz dieta oparta na zupkach chińskich zdecydowanie dołożyła swoje. Szarańczą w chwilach złego humoru mógłby określić każdego ze swoich współlokatorów.

Krew pojawiła się, gdy Wito zwalił się jak długi na ziemię, natychmiast łapiąc się obiema dłońmi za rozwalony nos, a Lloyd przeklął cicho, rozmasowując obtarte knykcie. Ewidentnie nie był przyzwyczajony do używania siły wobec przedmiotów ożywionych, szczególnie w celu owego ożywienia ich pozbawienia. Kai natychmiast dopadł do niego, bardziej chyba odruchowo niż świadomie wyciągając ręce, zamarł jednak w połowie gestu, przenosząc wzrok na znokautowanego mężczyznę. Oczy miał szeroko otwarte, spojrzenie dzikie i spłoszone, ramiona podkurczone, tak że wyglądał na dobrych kilka centymetrów niższego.

- Nic mi nie jest. - Lloyd uśmiechnął się lekko, przykładając obolałą dłoń do policzka partnera, jakby w ten sposób mógł udowodnić, że nic sobie nie zrobił. Przede wszystkim dał jednak wyraźny dowód na to, że sytuacja stawała się coraz gorsza: Kai był blady do tego stopnia, że skóra Lloyda wydawała się ciemna na tle jego twarzy.

Mężczyzna nie wyglądał na ani odrobinę przekonanego. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, zaraz jednak zacisnął je mocno, gdy Wito w końcu dźwignął się chwiejnie na nogi. Jay nigdy jeszcze nie widział kogoś tak wściekłego; nie złego, nie wybitego z równowagi, lecz na skraju dzikiej furii. Nim jednak zdążył dać jej bardziej siłowy wyraz, Cole złapał go za kurtką na karku, odciągając w tył tak gwałtownie, że ten praktycznie zawisł w powietrzu.

- A może by tak trochę spokojniej, co? - Zaproponował „uprzejmie", natychmiast przenosząc wzrok na Lloyd, marszcząc brwi. - Co tu się, do kurwy jasnej, odpierdala?

Chłopak tylko pokręcił głową, dając do zrozumienia, że nie ma zamiaru niczego tłumaczyć. Mięśnie miał napięte, twarz stęałą, a oczy zdawały się mówić: „Przypieprzyłem to przypieprzylem, na chuj drążyć?". Jay nie mógł powstrzymać myśli, że najwyraźniej faktycznie spędzając razem dużo czasu ludzie przejmowali nawzajem swoje nawyki. Lloyd ewidentnie wchłonął wszystkie najgorsze cechy swoich współlokatorów i właśnie dawał tego pokaz.

- Weź mnie, gówniarzu, nie wkurwiaj... - warknąl Cole, któremu z coraz większym trudem przychodziło zarówno utrzymanie nerwów na wodzy, jak i wyrywającego się mężczyzny.

Lloyd jeszcze raz pokręcił głową, prostując się i powoli cofając dłoń z twarzy Kai'a. Wolnym, zdecydowanie zbyt wolnym krokiem zbliżył się do Wito, zatrzymując dopiero wówczas, gdy ich twarze niemal się zrównały.

- Jeśli jeszcze chociaż jeden raz - zaczął cichym, spokojnym głosem, wibrującym wręcz od tłumionych emocji. Jay poczuł, jak po plecach przechodzą mu dreszcze - zbliżysz się do mojego chłopaka, znajdę cię i zmienię twoje życie w takie Piekło, jakiego sobie nawet nie wyobrażasz. Rozumiesz?

Jay naraz aż nazbyt wyraźnie poczuł każdy centymetr swojego ciała, każde ściągno i każdy mięsień, nakazujące mu biec, biec, biec, tak daleko od tego wszystkiego, jak to tylko możliwe. Zostawić ich wszystkich za sobą i nie oglądać się, póki nie padnie ze zmęczenia i nie zaszyje się z miejscu, które da mu choć odrobinę poczucia bezpieczeństwa. Zrobić krok, jeden, drugi, to przecież takie proste, Jay, musisz tylko zacząć współpracować, twój umysł musi współpracować, głosy w głowie muszą przestać krzyczeć wszystkie na raz i dać mu spokojnie pomyśleć, do cholery, niech to wszystko w końcu pieprznie i niech będzie już cicho!

Zachwiał się, szurając nogami po płycie chodnikowej, zbierając się w sobie.

A potem okazało się, że ktoś wpadł już na dokładnie ten sam pomysł. W dodatku zrobił to o wiele lepiej i bez sekundy zwłoki. Po prostu odwrócił się na pięcie i rzucił pędem w dół ulicy.

- Kai...! - zawołał za nim Lloyd, ciężko było jednak ocenić, czy tamten w ogóle go usłyszał. Jay aż za dobrze wiedział, że strach potrafił bardzo skutecznie odciąć wszelki kontakt ze światem zewnętrznym. - Kai! - Zerwał się, by pobiec w ślad za swoim chłopakiem, Jay w ostatniej chwili dał jednak susa w przód, łapiąc go za łokieć. Nie miał pojęcia, co nim kieruje, dlaczego się w to wtrąca i co chce w ten sposób osiągnąć. Może podświadomie rozumiał, że to zdecydowanie nie był dobry moment, by ściągać Kai'a z powrotem. Może bał się, że nastolatkowi może stać się krzywda. A może po prostu czuł potrzebę, by zrobić cokolwiek, czego nie da się nazwać egoistycznym. - Puść mnie, Jay! - Dzieciak szarpnął się. Jay tylko wzmocnił uścisk. - Powiedziałem: puszczaj!

- Nie bądź głupi, nie dogonisz go. - Sam był zaskoczony, jak spokojnie brzmi jego głos, jak bardzo jest obojętny i wyprany z emocji.

- Odpierdol się, Jay! - wrzasnął Lloyd, odwracając się do niego i przez ułamek sekundy Jay był przekonany, że zaraz go uderzy. Potem dostrzegł jednak, jak wilgotne są jego oczy, jak rozpaczliwie zagryza wargę, usłyszał drżenie w jego oddechu, i w pełni dotarło do niego, że żadne racjonalne argumenty nie mają tu prawa bytu. Bez względu na to, jak dojrzały by nie był, Lloyd wciąż był bardzo młody. Próbował chronić wszystkich wokół, ale z własnymi emocjami wciąż jeszcze nie potrafił sobie poradzić i w desperacji podejmował decyzje na chybił trafił, licząc na to, że okażą się dobre. 

Rozluźnił uścisk, lecz tak, jak się spodziewał, Lloyd nie próbował już nigdzie biec; wpatrywał się w niego błagalnie, rozdarty między chęcią działania, a potrzebą szukania wsparcia. Nim Jay zdążył wymyślić sposób, by na to odpowiedzieć, usłyszeli łoskot, a zaraz potem głuche sapnięcie. Jak na komendę odwrócili się w stronę źródła dźwięku, akurat by zobaczyć, jak Wito przebiega przez ulicę zmuszając przejeżdzający samochód do gwałtownego hamowania i serenady wygranej na klaksonie. Cole tymczasem zgiął się w pół, kucając na chodniku, krzywiąc się i obejmując ramieniem za brzuch.

- Nic mi nie jest - syknął przez zaciśnięte zęby, gdy obaj jednocześnie rzucili mu się na pomoc. Uniósł wolną rękę, dając do zrozumienia, że najlepiej zrobią dając mu wolną przestrzeń. - Jebany skurwysyn... Co to w ogóle za jeden?! - Uniósł głowę i utkwił ponaglające spojrzenie w Lloydzie, ten jednak zajęty był nerwowym kręceniem się w miejscu z telefonem przy uchu. Jay z początku podejrzewał, że dzwoni na pogotowie, może na policję, zaraz jednak dotarło do niego, że w tym konkretnym momencie nastolatek miał zupełnie inne priorytety. - Ej! Gówniarz! Albo mi to zaraz wyjaśnisz, albo... 

- Kai nie odbiera - wpadł mu w słowo, ściskając komórkę w drżących dłoniach. - Nie odbiera...

Właśnie wtedy, patrząc mu w oczy, Jay zrozumiał, że nadeszła ciemność.








It must be nice to have Washington on your side

Rozdział bardzo krótki, bo tak się smutno składa, że jutro mam zaliczenie z przedmiotu, którego szczerze nie znoszę. Spróbuję to "odrobić" za tydzień ;)

If you stand for nothing, Burr, what will you fall for?

(Ninjago) Jak zniszczyć sobie życie na tysiąc różnych sposobów [ZAKOŃCZONE]Where stories live. Discover now