37.

2.1K 228 35
                                    

Nya pochyliła się nad grobem, zgarniając z płyty suche liście. Trzy znicze, które przyniosła ze sobą, ustawiła w równej linii i sięgnęła do kieszeni płaszcza po zapałki. Pogoda zaczęła w końcu zwiastować rychły początek jesieni i szalik, który odrzucała sobie na ramię, raz po raz opadał z powrotem niebezpiecznie blisko płomienia. Przy trzecim cudem unikniętym podpaleniu, Kai złapał jego koniec i bez słowa przytrzymał siostrze za plecami.

Uśmiechnęła się do niego, choć jej oczy pozostały szkliste i smutne.

- Dziękuję – powiedziała cicho, zdławionym głosem, i oboje cofnęli się, w milczeniu wpatrując się w imiona rodziców wygrawerowane na czarnej płycie.

Kai pamiętał, że jako dziecko nienawidził cmentarzy. Nigdy nie mógł pojąć, po co wszyscy ciągle zwracają mu uwagę, każą zachowywać się grzecznie, cicho, a najlepiej wyglądać na bardzo smutnego. Wszyscy ci ludzie i tak od dawna nie żyli - czy naprawdę robiło im jakąkolwiek różnicę, że dziesięciolatek, którego nawet nie znali, przypomniał sobie akurat bardzo śmieszny dowcip i zechciał podzielić się nim ze wszystkimi? Kiedy sam kiedyś umrze, sto razy bardziej wolałby, by ktoś przyszedł na jego grób, zaśmiał się i powiedział „To dopiero był świetny gość! Pamiętam jak raz...". Nikt jednak, oczywiście, nie brał pod uwagę jego zdania.

Co innego cmentarz nocą. Oh, Kai uwielbiał Wszystkich Świętych. Uwielbiał chodzić z rodzicami na rodzinne groby wieczorem, gdy na zewnątrz dawno było już ciemno i okolicę rozświetlał jedynie blask tysięcy zniczy. Nya mówiła, że przypominają nocne wróżki i choć zawsze wywracał oczami na to porównanie, musiał przyznać, że sam również postrzegał je jako coś niemal baśniowego. Było coś pięknego w przerażeniu, jakie ten widok w nim wzbudzał, jakiś rodzaj pocieszenia i bezpieczeństwa w poczuciu nieuchronności losu.

Teraz, wpatrując się w kołysane wiatrem płomyki, czuł się niemożliwie wręcz bezbronny. Zagubiony, zdezorientowany i przytłoczony całym otaczającym go światem. Nie było już jego domu, nie było jego rodziny, został sam, zdany tylko na siebie.

Zacisnął mocno powieki, aż przed oczami zamigotały mu jasne plamy. Nie. Nie jest sam. Nie jest zdany tyko na siebie. Musi tylko pozwolić sobie to dostrzec, musi uwierzyć, że na to zasługuje, musi przestać myśleć w sposób, jaki lata temu zakorzenił w nim Wito.

Wziął głęboki oddech.

- Przepraszam.

Nya, wyrwana z rozmyślań, spojrzała na niego z niezrozumieniem.

- Za co?

Za to, że nigdy go przy niej nie było. Za to, że uciekł, gdy najbardziej go potrzebowała. Za to, że nie umie spojrzeć jej w oczy, że tak panicznie się jej boi, bo sam jej widok przypomina mu, jakim człowiekiem mógł i powinien być. I jak mu do tego daleko.

Za to, że jest tchórze. Za to, że jest takim kretynem. Za wszystkie błędy, które popełnił i za to, że wciąż popełnia nowe.

Wzruszył ramionami.

- Powinienem częściej tu przychodzić – mruknął, wzruszając ramionami. „Częściej" było sporym eufemizmem, od śmierci rodziców był na ich grobie raz, zaraz po wyjściu ze szpitala, a i to głównie po to, by utwierdzić się w tym, że to wszystko dzieje się naprawdę, by na własne oczy przekonać się, że to wszystko nie jest tylko kolejnym koszmarnym snem po lekach.

- Oh. – Nya wyglądała na nieco rozczarowaną. – W porządku. Wiem, że to trudne. Ja też... nie lubię tu przyjeżdżać. – Wzruszyła ramionami, a na jej twarzy pojawił się ten sam uśmiech, co wtedy, gdy rzucała jakimś mało poprawnym żartem. – To nie brzmi dobrze, kiedy się to mówi na głos, prawda? Jakbym chciała o nich zapomnieć. Ale kiedy tu przychodzę, to wszystko staje się tak... – zawahała się – tak realne... że to aż boli.

(Ninjago) Jak zniszczyć sobie życie na tysiąc różnych sposobów [ZAKOŃCZONE]Where stories live. Discover now