And that time we saw a miracle. {36}

2.9K 214 111
                                    

__________________________________

Otworzyłem oczy, czując się, jakbym wybudził się z naprawdę głębokiego snu. Ostatnie, co pamiętam, to skok z klifu... Zmarszczyłem brwi. Jaki skok? Z jakiego, do cholery, klifu?

-Coś tu jest nie tak. - Wymamrotałem, ściskając między palcami skrzydełka nosa. - Coś tu jest bardzo nie tak...

-Ty jesteś bardzo nie tak, Jughead. - Usłyszałem obok siebie kpiący głos i aż podskoczyłem, kiedy zobaczyłem Veronicę. Na jej widok wszystko mi się przypomniało.

-Veronica! Co ja tu robię? Wyratowaliscie mnie?! Przecież byłem pewien, że...

-Ale co ty pierdolisz, Jug? Postrzał w udo, to jedyne, co ci się stało. Szybko pozbyli się kuli, ale musieli dać ci środek nasenny, bo byłeś za bardzo przejęty Betty i mogłeś sobie zaszkodzić.

-Betty? Betty? Przecież ona... Nie żyje. - Wychrypiałem, rzucając siostrze podejrzliwe spojrzenie.

-Z tego co wiem, a to raczej ja mam aktualne informacje, to żyje. Jeszcze. - Dodała ponuro. - Ale nie bądź takim pesymistą, Juggie. Lekarze mówią, że jej wyniki badań dobrze rokują. - Wpatrywałem się w nią nierozumiejącym wzrokiem. O co jej do jasnej kurwy chodzi? Przecież... Betts przecież... W moim sercu pojawiła się rozpaczliwa iskra nadziei, stłumiona jednak natychmiast przez zdrowy rozsądek.

-O czym ty mówisz, Veronica? - Powiedziałem drewnianym tonem. - Przecież Betty... - Wytrzeszczyłem oczy, patrząc na swoją nogę. Jaka jest szansa, że stało mi się DOKŁADNIE to samo, co pół roku temu? - Betty... Veronica, kiedy Andrews mnie porwał?! - Wyrzuciłem z siebie gorączkowo.

-Jakieś... Trzy dni temu. - Ronnie spojrzała na datę w telefonie. - Taak, to będą trzy dni. A co?

-Trzy. Dni. Temu?! - Wrzasnąłem, czując, że uniwersum robi sobie ze mnie jakiś kosmiczny żart.

-No tak. Ale czemu rusza cię to aż tak bardzo? To przecież nie tak dużo.

Nie słuchałem jej więcej. Z szeroko otwartymi oczami oparłem się o poduszki, próbując uporządkować sobie to wszystko w głowie. Betty żyje. Wcale nie minęło pół roku, tylko trzy dni. Betty żyje. Nie było jej pogrzebu. Betty żyje. A dziecko...

-Dziecko! - Wrzasnąłem nagle, przypominając sobie wydarzenia ze... Nie wiem, z czego.

-Dziecko? Jug, co ty bredzisz? - Przestraszyła się lekko Veronica, przykładając mi dłoń do czoła. - Skąd wiesz... - Zająknęła się.

-Czyli miałem rację! Betty jest w ciąży!

-Jug... Była w ciąży. Ona... Nie wytrzymała tego. Dziecko... Ono nie przetrwało. - Zamarłem, wpatrzony w twarz mojej siostry. Samotna łza spłynęła mi po policzku. - Muszę do niej iść. - Wyszeptałem. - Muszę ją zobaczyć, przekonać się, czy... Ronnie, po prostu MUSZĘ przy niej być. - Wbiłem w nią nieprzejednany wzrok. Lekko jęknęła, ale potem wyszła z pomieszczenia i wróciła z wózkiem.

-Pakuj się. - Sarknęła. - Z tą nogą nie będziesz nigdzie chodził. - Z największą niechęcią usiadłem na tym sprzęcie. Miałem jakąś wrodzoną awersję do wózków inwalidzkich. Przerażały mnie. Przypominały o bezsilności. I gdyby nie silna chęć zobaczenia Betty, nigdy bym się na niego nie zgodził.

Veronica podjechała ze mną pod jedną z sal, zatrzymała się jednak tuż przed drzwiami.

-Muszę cię uprzedzić, braciszku, że nie spodoba ci się to, co zobaczysz. Betty jest w tak złym stanie... Jeszcze nie widziałam bardziej poranionej osoby. Ona... Nie przypomina siebie. Nie... Nie przestrasz się.

-Veronica. Ona jest moim wszystkim. - Powiedziałem stanowczo, mimo tego, że serce mi drżało z obawy na to, co ujrzę w środku pokoju.

Wjechałem tam powoli. Prawie nie było jej widać spod tych bandaży i różnej aparatury. Łzy mimowolnie napłynęły mi do oczu i już ich nie hamowałem. Leżała tam, taka drobna, bezbronna, moja dziewczynka. Moja ukochana. Nie dałem rady jej uratować. Zapiekło mnie olbrzymie poczucie winy, kiedy uświadomiłem sobie, że wszystko to stało się przez moją głupotę. To dla mnie tak się poświęciła. Dla mnie. Dla mnie leżała tu teraz na wpół martwa.

-Betts... - Wyszeptałem, czując, że słone łzy wpadają mi do ust. - Betts, kochanie... Tak bardzo cię przepraszam, tak bardzo cię przepraszam, kocham cię, skarbie, Betts... - Cały czas ściskała mnie obawa, czy to aby nie jest jakaś senna wizja, z której zaraz się obudzę w świecie bez niej. Podjechałem jeszcze bliżej i delikatnie pogładziłem ją po ramieniu. Bałem się nawet złapać za jej dłoń, w pamięci mając wielgachny but tego chuja na jej małej rączce.

Zawahałam się lekko, ale w końcu położyłem dłoń na jej brzuchu. Najdelikatniej, jak się dało. Wyobraziłem sobie, że w środku jest dziecko. Nasze dziecko. Mała, słodka fasolka. To też odebrał mi Andrews.

-Jug, nie możesz tu zostać. Zaraz lekarze będą robili obchód i jeśli cię teraz tu zobaczą, to więcej nie wpuszczą. - Wytarłem łzy z twarzy i pokiwałem z niechęcią. Nie chciałem jej opuszczać. Ani teraz, ani nigdy.

•••

Dni mijały wolno, a Betty się nie budziła. Kiedy po tygodniu pierwszy raz stanąłem na nogi, pierwsze swoje kroki skierowałem do niej. Jej stan stopniowo się poprawiał, ale i tak istniało ryzyko jakiś komplikacji. Mniejsze ranki się zagoiły, ale cały czas miała na połowie twarzy bandaże. Do tego dochodziła jeszcze złamana ręka i noga. I obrażenia wewnętrzne.

Ale żyła. Cały czas wielką niewiadomą było dla mnie to, co działo się... Nawet nie wiem, kiedy. I czy rzeczywiście się działo. Ale to całe pół roku było tak realne... Czułem się tak, jakbym po prostu po moim samobójstwie obudził się w innej rzeczywistości. Lepszej rzeczywistości. Rzeczywistości, w której moja Betts nadal żyje.

•••

Siadłem ostrożnie na jej łóżku, automatycznie wsuwając swoją dłoń w jej, tylko tą zdrową. A przynajmniej zdrowszą od drugiej. Zacząłem machinalnie głaskać ją po włosach.

-Witaj, kochanie. - Nie wiem czemu, ale cały czas do niej mówiłem. Nie mogłem przestać. Jakby wyrażanie emocji na głos mi pomagało. Nikt inny, który tu przychodził, tego nie praktykował. Sweet Pea i Veronica siedzieli ze mną i z nią w roli cichego świadka przynajmniej godzinę dziennie. Toni i Cher też często wpadały. Ale nikt z nią nie rozmawiał. - Wiesz, skarbie, że dzisiaj pierwszy raz do ciebie przyszedłem? Sam? Powinnaś być ze mnie dumna, Betts. Jestem już dużym chłopcem, który nauczył się już chodzić. I ma najpiękniejszą dziewczynę na świecie. Kocham Cię, Betts. - Powiedziałem cicho i pochyliłem się, żeby zwyczajowo delikatnie pocałować ją w czoło. Kiedy trochę się od niej odsunąłem, dostrzegłem parę niesamowicie zielonych oczu, wpatrujących się we mnie z przejęciem. Oczu, za których widokiem tęskniłem z każdą chwilą coraz mocniej. Oczu mojej Betts.

~Heyy wszystkim, czuję się najlepszym pranksterem na świecie 😂😉 . No i chyba jestem Wam winna parę słów wyjaśnienia. Pierwotnie poprzednia część rzeczywiście miała być tą ostatnią, miał być sad ending i wszystko miało się zakończyć. I jeśli ktoś lubi bardziej smutne historie, to może potraktować poprzedni rozdział jako alternatywne zakończenie tej opowieści. Jednak po jakimś czasie zorientowałam się, że mam jeszcze do ogrania jeden bardzo fajny wątek. Śmierć Betty w tamtej części jest zatem albo: wymysłem sennym Juga, albo... Ktoś coś kombinował z czasoprzestrzenią. I wiem, że to brzmi trochę głupio, ale tak naprawdę nigdy się nie dowiemy, czemu tak się stało. Czemu to wszystko było dla Juga takie realne. Ale, ale mam nadzieję, że cieszycie się z tego, że Betts jednak żyje i to ff będzie miało jeszcze parę rozdziałów. (Na pewno nie za dużo, ale tej historii jeszcze nie kończę). Więc, czekajcie na następne części i buziaki! 😘~

Broken//BugheadHikayelerin yaşadığı yer. Şimdi keşfedin