Rozdział 36

160 11 89
                                    

"And your skin, oh yeah, your skin and bones
Turn into something beautiful
And you know, for you, I'd bleed myself dry
For you, I'd bleed myself dry" - Codplay "Yellow"

----------------

Krew między zębami wydawała się zostawiać rany w buzi swoim metalicznym smakiem. Wszystkie mięśnie paliły od nadmiernego oraz nagłego ruchu. Płuca, razem z sercem próbowały wyskoczyć, obijając się o żebra. Mimo ciągłego, wręcz rozpaczliwego nabierania powietrza, miał wrażenie, że tonie w cieczy w jego ustach. Odkaszlnął część tego, co wylądowało w jego buzi jeszcze kilka sekund temu, zauważając jak krwiste kawałki wylatują na ciemną, mokrą ziemię. Złapał za gardło, starając się jakoś pozbyć tego pieczenia, mimo że nie miał jak.

I ta krew zaczynała smakować, jak znajoma pieśń. Coś, co już było i czekało na niego w ukryciu, aby o sobie przypomnieć. Aż sobie przypomni kim jest. Czym jest. I ta krew była, jak pewnego rodzaju religia. Uśpiona. Dawno zapomniana. I jak to spojrzenie. Ciągle go obserwował. Każdy ruch. Każde choćby mrugnięcie. Nie spodobało mu się to, co zrobił. Jakby nim wzgardził. Nie chciał znów go obrazić w taki sposób, na pewno nie teraz.

I on też ma tą krew na ustach. Jest nią oblany tak samo. Tak samo jest na nim ciepła. Tak samo zasycha. Wsiąka w jego rozpaloną skórę. Ale on jej nie wyrzuca. Przejechał językiem po ustach. On też to poczuł. To, co dawno zapomniane i odrzucone. Powinno było z nimi zostać. Już zawsze.

Z tyłu jego głowy ciągle coś kłuło i kopało, praktycznie wrzeszczało "uciekaj". Biegnij i nie zatrzymuj się. Sytuacja ta zupełnie nie należała do niego. Nie miał żadnej kontroli nad tym, co się wydarzy. I to napompowało go adrenaliną. Sprawiło, że cały drżał od przypływu energii, ale nie strachu. Nie do końca. Nadal nie potrafił się go bać.

Dookoła było ciemno, z wyjątkiem pełni na niebie. Niebieskawoszare światło starało się przepchać między wiecznie zielonymi drzewami, ciążącymi nad nimi, niczym następna warstwa ziemi. I one pamiętają. Pamiętają cię, odkąd pierwszy raz wszedłeś między nie, nie jako gość, ale dawno zaginiony gospodarz. Jak stary dom, odzyskujący kogoś do zamieszkania w nim. Tyle że one były starsze niż jakikolwiek dom. Starsze nawet od teraźniejszych Bogów. Starsze od starych. A prawdziwi Bogowie czczeni są w krwi.

Wbił się paznokciami w ciągle ciepłe ciało i pociągnął. Ciągnął, aż mięśnie zaczęły się urywać. Aż wypłynęło więcej krwi. Aż poczuł, jak jego paznokcie szczypią od ponownego ułamania się. Świeża krew znów znalazła się w jego ustach.

----------------
Trzy godziny wcześniej

Liam siedział obok kierowcy, zawinięty w bluzę Theo oraz dżinsową kurtkę. Na tylnych siedzeniach leżała torba, ciężka od łańcucha w środku. Zerkał na nią co chwilę niepewnie, jakby miała mu coś zrobić. Theo martwiło to trochę, ponieważ liczył, że młodszy jakoś się uspokoi. W rzeczywistości wychodziło na to, że stresował się coraz bardziej, a przez to stresował się Theo. Pojechanie do domu Liama i zostanie na obiedzie nie było dobrym pomysłem; oboje wrócili w złych humorach, pogrążeni myślami. Mimo że atmosfera rozluźniła się po czasie, to Raeken miał wrażenie, iż nie jest mile widziany. Poczucie winy, odkąd usłyszał słowa ojca Liama, nie odpuszczały.

- Mógłbyś przestać? - warknął młodszy, gdy tylko zaparkowali - Cały czas śmierdzisz poczuciem winy, a to nie była twoja wina.

Właśnie, że była. To była jego wina i nikogo innego. Tak bardzo martwił się, iż zrani Liama i próbował go ochronić, że zrobił dokładnie to, czego się obawiał. Typowe, jednak nadal buzowała w nim złość na samego siebie. Chciał zadbać, żeby na pewno nigdy już nie popełnić tego samego błędu, ale to nie znaczyło, że Liam miał mu odpuścić. Wolałby chyba, aby miał do niego wyrzuty, a nie zwyczajnie wszystko ignorować.

The wolf and the sheep /ThiamAU/Where stories live. Discover now