2. Jesteśmy rodziną.

4.5K 162 17
                                    

Wściekły chodziłem po domu w tę i z powrotem.
Jak mogłem być tak głupi? Wpuściłem ją do swojego mieszkania, pomogłem jej, co mi się rzadko zdarza, a ona śmiała mnie okraść?
Cholera, będę miał przerąbane jeśli nie odzyskam tej torby.
Po raz kolejny przemierzałem mieszkanie, kiedy dostrzegłem coś leżącego na ziemi.

Portfel.

Tu cię mam suko.

Otworzyłem go i zajrzałem do środka.
Stówa, dziesięć dolarów, zdjęcie jakiegoś faceta, legitymacja.

Bingo.

Odwróciłem dokument i spojrzałem na zdjęcie. Blond włosy, piegi i niebieskie oczy.
To nie jej.
Przekląłem w myśli i rzuciłem portfelem o ścianę.
Wyjąłem telefon i przesunąłem palcem po ekranie.
Wybrałem numer szefa i przyłożyłem smartfon do ucha.

- Co jest, Bieber? Jesteś już w Los Angeles? - usłyszałem głos swojego podstarzałego szefa.

- Mamy problem.

***

- Nie. To Ty masz problem! - lekko odsunąłem telefon od ucha słysząc krzyk, kiedy powiedziałem w skrócie co się stało. - Za godzinę widzę cię u mnie.

Kurwa.

Zebrałem się i poszedłem w stronę mojego auta.

Przysięgam, że ją znajdę i zabiję!

Otworzyłem drzwi i wściekły usiadłem na fotel ze skórzanym obiciem. Zapiąłem pas i kiedy policzyłem do dziesięciu, żeby się uspokoić, zmieniłem bieg i wcisnąłem gaz.
Ruszyłem ulicami Nowego Yorku w stronę mieszkania szefa. Służyło nam za miejsce spotkań.
Mówiąc nam, mam na myśli grupę młodych ludzi, którzy tak jak ja zostali wyrzuceni z domu, albo chcieli się sami wyrwać ze spokojnego rodzinnego życia. Sam wkręciłem się w to mając trzynaście lat. Chciałem pierwszy raz spróbować zielska i trafiłem do Ricka. Później, jak ojciec mnie wyrzucił z domu to poszedłem do niego i mnie przyjął. Jednak coś za coś. Od tamtej chwili dla niego pracuję. Nie ma już odwrotu. Za dużo wiem. Musiałby mnie zabić, gdybym chciał odejść. A to oznacza całkowite posłuszeństwo. Do tej pory żałuję tej decyzji.

Przekręciłem kierownicą i przejechałem na przeciwległy pas.

Po kilku minutach znalazłem się pod naszą ,, bazą''.
W

ysiadłem z samochodu i skierowałem się do mieszkania znajdującego się w nie zamieszkanej dzielnicy Nowego Yorku.
Otworzyłem drzwi i wszedłem.

- Szefie? - zawołałem.

- Bieber. Chodź - ujrzałem mężczyznę który machnął na mnie ręką i poszedłem za nim.

- Zapytam raz - powiedział próbując ukryć rozbawienie. - Jak? W jaki sposób towar zniknął?

- Ja... - zacząłem pocierając kark. -Właściwie to... Jedna dziewczyna mnie okradła.

- Okradła Cię. Tak po prostu pozwoliłeś żeby Cię okradła?

- Nie. To znaczy, nie pozwoliłem. Ja wyszedłem na chwilę i...

- Zniknęła. I torba i dziewczyna -zaśmiał się, by chwili na jego twarzy pojawił się grymas wściekłości. - Jesteś aż tak głupi, żeby zostawić towar warty tyle kasy sam?!

- Nie można po prostu odesłać mu te pieniądze? - zaproponowałem na co wybuchnął śmiechem.

- Nie mam tych pieniędzy! Wydaliśmy to wczoraj! Nie mam ich! Kurwa nie mam! - wrzasnął na mnie na co odwróciłem głowę w bok zaciskając jednocześnie zęby. - A Ty? Masz siedemset tysięcy dolarów?!

- Wiesz, że nie - szepnąłem.

- Torby z dragami też nie masz! Wiesz co to znaczy?! To znaczy, że zjebałeś i teraz wszyscy za to oberwiemy. Ale ja na to nie pozwolę.

- Przecież to nie...

- Było nie ruchać jakiejś dupy, to cię by nie okradła!

- Potrąciłem ją! Chciałem jej pomóc! Dlatego ją do mnie wpuściłem -próbowałem się usprawiedliwić.

- Wiesz, że on Ci nie odpuści. Oddasz mu te pieniądze choćbyś musiał mu za to codziennie ssać fiuta - dźgął mnie palcem w pierś.

- Nie mam tych pieniędzy - pokręciłem głową.

- To załatw. Albo znajdź narkotyki. Nie wiem co lepsze. Szukać tej torby która niewiadomo gdzie jest czy odpracować forsę? - zawołał gestem ręki jednego z naszych, stojącego przy ścianie i wyszedł za drzwi.

- Szefie...

- Zawiodłem się na tobie Justin. Wiesz za co to.

- Ale co? - zdziwiłem się, ale on już poszedł.

Po chwili jednak wiedziałem co ,, to'' jest.
Dostałem czymść w żebra. Zwinąłem się z bólu i odwróciłem się w stronę sprawcy.

- Co do kurwy? - wydyszałem, patrząc na chłopaka

- Sorry. Wiesz, że muszę - zamachnął się, i łom jeszcze raz zderzył się z moim bokiem.

Krzyknąłem z bólu i wyłożyłem na ziemi.

- Zabiję cię - warknąłem do niego próbując wstać. - Wsadzę Ci mojego fiuta do gardła i będę pieprzył w usta aż będziesz miał dość, a potem zabiję -wydyszałem, kiedy nie mogłem się podnieść i złapałem się za bolący bok.

- Kazał mi - wzruszył ramionami i kopnął w brzuch.

Jęknąłem czując jak zadaje mi serię kopnieć w brzuch.
Splunąłem krwią, kiedy przestał i otarłem usta.
Chłopak wyszedł z pomieszczenia, a ja czując ból leżałem na podłodze.
Założę się, że mam złamane przynajmniej jedno żebro.

- Nienawidzę nieposłuszeństwa -usłyszałem szefa - Zasłużyłeś na to.

- Więc oni mieli rację. Zawsze problemy załatwiasz biciem - wstałem i ciężko dysząc złapałem się ściany.

- Nie zawsze. Mogę też zabić, skrzywdzić rodzinę, przyjaciół... Justin, znamy się prawie osiem lat... Myślałem, że mogę na tobie polegać -podszedł do mnie i pokręcił głową. -Zawiodłem się na tobie.

- Polegać? Po tym wszystkim co tutaj robimy, po tym co ty mi zrobiłeś?

Zwinął dłoń w pięść i mocno uderzył mnie w twarz.
Warknąłem zaciskając zęby.

- Mam nadzieję, że po tym się ogarniesz. Jesteśmy rodziną. Wszyscy stanowimy rodzinę. Powinniśmy się szanować. Ty masz szanować mnie. Chodź.

Kulejąc podążyłem za szefem.

- Ludzie z Denver przeszkadzają nam pracować - wskazał na monitor komputera, kiedy przewijał zdjęcia.

- I trzeba ich... Stój! Przewiń z powrotem! - Przyjrzałem się zdjęciu -To ta dziewczyna. Ona mnie okradła.

- Colette Jersey. Córka szefa gangu z Denver - powiedział powoli, patrząc na mnie. - Liceum, lat siedemnaście, znajdź ją.

- Ja?

Pokiwał głową.

- Nie miej litości. Jak będzie trzeba, to ją zmuś innymi sposobami.

Zamknąłem na chwilę oczy.

- W porządku. Ile mam czasu?

Die in your arms/JB/ ✔Tempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang