36. Lunch

1.1K 89 279
                                    


Pov. Rosja

Razem z Ameryką siedzimy w lesie od dobrych trzydziestu minut. Nic szczególnego się nie dzieje, odpoczywamy sobie pod drzewem. Od jakiegoś czasu słońce nie świeci, błękitne niebo zostało zaatakowane przez ciemne kłęby chmur.
Na skórze można wyczuć także chłodny wiatr, to niezbyt przyjemne uczucie...
Nagle usłyszeliśmy gdzieś w oddali cichy grzmot, rozniósł się po leśnej okolicy mocnym echem.

A: Nie wydaje ci się, że powinniśmy wracać? - odezwał się wreszcie Ameryka.

R: To dobry pomysł, nawet jeśli burza przejdzie bokiem to i tak lepiej nie ryzykować, jesteśmy spory kawałek od domu. - przyznałem. Jakieś trzydzieści minut pieszo od miejsca zamieszkania Ameryki.

A: To chodźmy... - powiedział po czym podniósł się. Strzeliła mu lekko, acz słyszalnie kość w nodze, na co jęknął z bólem. Ja sam podniosłem się spod drzewa, rozkładając ramiona w celu przeciągnięcia się. Po lesie jeszcze raz rozległ się huk burzy, na co Ame się wzdrygnął.

R: Wyjdźmy z lasu, okej? Jeżeli burza się rozpęta to łażenie pod drzewami nie należy do najmądrzejszych. - rzekłem, a chłopak skinął głową. Te tereny wyglądają następująco: łąka, obok las. Ciągną się w ten sposób przez kilkadziesiąt kilometrów, dobrze że razem z Ameryką oddaliliśmy się tylko o malutki, maluteńki kawałek od domu. Kiedy trafiliśmy na jedną z łąk, zaczęliśmy iść brzegiem lasu. Nawet na tych polach są drzewa, jednak w przeciwieństwie do lasu - występują w sporych odstępach od siebie. Ameryka zatrzymał się, rozkładając ręce.

A: Deszcz kropi. - stwierdził po chwili. Poczułem, że na moje ramiona opadają niewielkie krople.

R: No pięknie... Jeśli się rozpada, to-  - nie skończyłem, gdyż nagle rozległ się bardzo głośny grzmot. Niebo jest ciemnogranatowe, za lasem, w oddali błyszczą błyskawice, pojawiające się co jakiś czas.

A: Po prostu się pospieszmy, nie lubię burzy...

R: Czyżbyś się bał?

A: Nie! Po prostu nie widzę pozytywów w wracaniu na piechotę brzegiem lasu, w trakcie burzy. - odpowiedział.

R: Okej, niech ci będzie. Chodźmy więc szybciej. - zaczęliśmy maszerować szybkim marszem, wokół świszczał wiatr, kołyszący koronami drzew. Grzmoty brzmią wokół, jedne z oddali, inne z bliska. Deszcz zaczął padać bardziej - z nieba spadają większe krople wody i w większych ilościach niż poprzednio. : - Ame, daj mi rękę, proszę. - powiedziałem, gdy deszcz zaczął przekształcać się w ulewę, a zwykły wiatr w wichurę. Grzmoty upewniły nas, że burza jest coraz bliżej. Drzewa i gałęzie kołysały się mocno we wszystkie strony. Ta łąka obok lasu jest dzika, tereny dookoła bezludne, a co za tym idzie - zarośnięte różnymi chwastami, pokrzywami i leczniczymi ziołami.

A: Po co? - zapytał.

R: Ręka, Ame! Pobiegniemy, a za rękę będzie szybciej bo inaczej nie nadążysz za mną. - zaśmiałem się, na co młodszy strzelił focha. Po chwili jednak poczułem jego drobną, ciepłą dłoń na swojej, co spowodowało delikatny rumieniec na mojej (zazwyczaj kamiennej) twarzy.
Zaczęliśmy biec, wśród burzy i wiatru, wprawiającego drzewa i pozostałe rośliny w dźwięczny ruch.
Czułem, jak między moimi nogami przerywają się opadłe z pojedynczych drzew gałęzie, a także przerywają się przerośnięte, kolczaste rośliny.

Po jakiś trzech minutach nieustannego, szybkiego biegu czułem, że dostaję zadyszki.
U Amerykana pojawiła się ona już dawno, ledwo zipie, a jego nogi drżą, słabo stąpiąc po mokrym podłożu.

A: Ngh... Czekaj! - zatrzymał się, puszczając moją rękę. Stanąłem w miejscu, widząc jak ten wyciąga z swojej mini torby butelkę wody, łapczywie biorąc duże łyki. Donośny grzmot sprawił, że Ame wypluł zawartość z ust. Leje i wieje, a ten sobie spokojnie pije!

Nowe Życie [RusAme] Countryhumans AU storyWhere stories live. Discover now