Strumień świadomości #1: But first, let me take a selfie

524 76 22
                                    

Stwierdziłam ostatnio, że skoro poruszam tu bardziej codzienne kwestie, warto od czasu do czasu zrobić taką luźną nawijkę o wszystkim i o niczym, zwłaszcza że często nadchodzą mnie różne serie przemyśleń mniej lub bardziej ze sobą powiązanych i aby nie tracić wątku, warto by było jakoś wyrzucić je z siebie jednym ciągiem, więc oto przed Wami strumień świadomości numer jeden. Bez podsumowań, bez apeli społecznych, wszelkie wnioski pozostawiam Wam i Waszym przemyśleniom. Zobaczymy, czy taka forma się przyjmie ;)

Jest 27 stopni w cieniu, pot mi się po dupie leje nawet gdy siedzę w pokoju, na zewnątrz istne piekło, ale po zakupy ktoś iść musi. Aby więc jeszcze trochę opóźnić swoje wejście do tego olbrzymiego piekarnika, pogadam z Wami chwilę o pogodzie, bo dlaczego nie – w końcu to druga część narzekajnika, więc i tu trochę pomarudzić chyba mogę.

Mój przyjaciel (któremu nigdy się moją działalnością na Watt nie chwaliłam, ale pewnie też to teraz czyta, bo jest jebanym stalkerem i przewrócił cały Internet w poszukiwaniu informacji m.in. o mnie, więc tak, Rudy, wiem, że to czytasz) jest strasznym meteopatą i od najmniejszej zbliżającej się mżawki łupie go w kościach. Cały czas wtedy łazi zamulony i burczy, że coś go boli. W sumie chyba karma wraca, bo heheszkowałam z niego wtedy, ponieważ sama lubię chłód i pluchę (jestem raczej zimnolubnym stworzeniem), natomiast teraz to on ma ze mnie polewkę – on się świetnie czuje przy takiej ładnej pogodzie, mnie natomiast czyste niebo, słońce i temperatura powyżej 20 stopni na zewnątrz zamulają niemiłosiernie i nie jestem w stanie z krzesła wstać bez nażłopania się energetyka. Ot, taki paradoks, u normalnych ludzi słońce i ładna pogoda powodują przypływ energii, zaś u takiego wampira jak ja oznacza to znaczne zmniejszenie chęci do życia i wzrost zapotrzebowania na kofeinę o 500%. Cóż, biorąc pod uwagę to, jak zawsze każda pielęgniarka pobierająca mi krew łapała się za głowę, nie mogąc ani zobaczyć, ani nawet za bardzo wymacać żył, ta teoria z wampiryzmem zaczyna mieć coraz więcej sensu. Teoretycznie każdy potrzebuje tej magicznej witaminy D, ale mi się od niej żyć odechciewa.

Wyglądam przez okno i o ile jeszcze jakąś godzinę temu trawnik pod akademikiem świecił pustkami, teraz złazi się coraz więcej ludzi. Nie, nie ochłodziło się. Po prostu wrócili z uczelni/pracy i coś mi mówi, że dzisiaj wieczorem będę miała do wyboru albo iść na dół na imprezę, albo spać z zatyczkami w uszach. Tydzień temu odpalali fajerwerki. Nie polecam tak robić dwa metry od zamieszkanego budynku. No i nie polecam być wtedy na siódmym piętrze. Zastanawiasz się wtedy tylko, czy jakaś raca nie jebnie Ci w okno.

Od tego upału mój telefon zrobił się gorący jak sam szatan. Mądry kolega mówi, że się w ten sposób chłodzi, ale już mu nie ufam, bo notorycznie wpuszcza mnie w jakiejś kwestii w maliny. Wczoraj wytłumaczył mi jednak, dlaczego mój powerbank tak się grzeje podczas ładowania i dał parę podpowiedzi, w jaki sposób temu zapobiec i przy okazji upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, czyli, innymi słowy, jak naładować kilka urządzeń jednocześnie jedną ładowarką, która na takiego biednego, słabiutkiego powerbanka jest po prostu za mocna. Przy okazji to w znikomy sposób pomogło mi zaliczyć dzisiejszego kolosa z siaku (sprzęt i architektura komputerów), bo akurat robimy na nim niezbyt lubiane przeze mnie rzeczy związane z fizyką.

W ten zgrabny sposób przejdźmy do rozkminy nad wykładowcami i nauczycielami ogólnie. Koleś od siaku to naprawdę równy gość, niespełniony DJ, który z jakiegoś powodu wylądował ostatecznie na polibudzie, wykładając przed mniejszymi lub większymi grupami informatyczno-matematycznych jełopów.
Tak, gardzę gatunkiem ludzkim i siebie z tego grona nie wyłączam (bo wcale nie jestem reptilianinem, wcale a wcale...).
Śmieszny facet, może odrobinę nieogarnięty, ale... no, pocieszny. Umie docisnąć, ale nie robi nikomu na złość i po prostu realizuje program, przerywając czasem zajęcia jakimś wybitnie suchym żartem z serii „przychodzi baba do lekarza", ale wiecie co? Wszyscy się z tych jego sucharków śmieją i nawet nie popijają (i to nie tylko dlatego, że jest absolutny zakaz picia i żarcia czegokolwiek w salach laboratoryjnych). Nie śmieją się przez to, że koleś strzeli jakiegoś focha i będzie się mścił, jeśli uznasz go za nudziarza. Nie śmieją się przez to, że te kawały są dobre. Nie śmieją się z tego typa. Po prostu wszyscy gościa bardzo lubią i mimo że bywa czasem żenujący i umie dokręcić śrubę, w dalszym ciągu mieści się na podium rankingu najfajniejszych wykładowców lubianych przez praktycznie wszystkich studentów z roku.

Oczami Azie: o życiuWhere stories live. Discover now