Strumień świadomości #8: Body negative

288 39 25
                                    

Nie spodziewałam się kolejnego strumienia świadomości tak szybko, ale przede mną pojawił się kolejny trigger, który wywołał serię przemyśleń.

Na pewno spotkaliście się kiedyś (choćby przelotnie) z pojęciami body positive i fat shaming. Ja natknęłam się dziś również na hasło acne positivity okraszone serią zdjęć. No... dobra, spoko akcja – w końcu każdego czasem trochę wysypie i to nie jest powód do wstydu. Artykuł, który o tym mówił (muszę przekopać historię przeglądania, bo widziałam to kilka dni temu; jak znajdę ten konkretny tekst, to wrzucę linka gdzieś w komentarzu), w dużym skrócie namawiał też do olania wszelkich opinii spod znaku „zrób z tym coś" oraz innych w podobnym tonie oraz zwyczajnego zaakceptowania faktu, że masz pryszcza. Dobra, idea w dalszym ciągu spoko. Przechodzę jednak do zdjęć i widzę tam coś, co wygląda jak pieprzone łojotokowe zapalenie skóry, które samo w sobie jest chorobą i może być też objawem innych problemów zdrowotnych. I w tym momencie w mojej głowie pojawiło się ostre WTF.

Od razu przyszło mi skojarzenie z ruchem body positive, bo to w sumie akcja bardzo analogiczna, która założenia również ma dobre, ale cała reszta to sprawa dyskusyjna. Uważam, że w dobie instagrama i promowania idealności naprawdę warto walczyć o to, by ludzie nie czuli się winni czy gorsi przez to, że odbiegają od ogólnie przyjętej definicji ideału. ALE – och, tak, to słowo musiało się tu pojawić. Te wszystkie akcje z założenia są spoko, tyle że dobrymi chęciami piekło jest brukowane, zaś to, jak są te akcje prowadzone, czyni z nich w pewnym sensie miecz obosieczny. Z jednej strony fajnie, bo faktycznie starają się przekonać, że bycie nieidealnym to nie jest powód do wstydu, jednak jednocześnie nieco odwodzą ludzi od walki ze swoimi problemami. Wszyscy doskonale wiemy, że to przykładowe łojotokowe zapalenie skóry czy otyłość to choroby, które można, a nawet powinno się leczyć. To jednak stoi w sprzeczności z hasłami podnoszonymi przez akcje spod znaku cośtam positive. I powstaje piękny dysonans, który wkurwia masy: to nic złego, że wyglądasz tak, jak wyglądasz, ALE weź coś z tym zrób, bo to choroba jest.

Cały myk polega na tym, że zdania po obu stronach tego magicznego „ale" są prawdziwe – bycie nieidealnym jest spoko, jednak nie zmienia to faktu, że choroby są chorobami. Odnoszę takie delikatne wrażenie, że częściowo sytuację mogłoby uratować lekkie przeredagowanie tego przekazu, opierające się głównie na zamianie kolejności tych zdań. Coś w stylu: tak, Twoja przypadłość to choroba, ALE to nie znaczy, że masz czuć się gorszy z tego powodu, bo możesz ją wyleczyć.

W sumie to chuja się znam, to tylko taka luźna myśl.

Oczywiście najfajniej by było, gdyby ludzie jednocześnie nie czuli się gorsi przez swój wygląd i jednocześnie walczyli z chorobami, które ich trawią, ale to tylko takie moje idealistyczne pieprzenie, które prawdopodobnie nigdy się nie ziści.

Idąc jeszcze tropem otyłości: jestem jak najbardziej przeciwna fat shamingowi, zwłaszcza w tej agresywnej formie. Najbardziej chyba wkurza mnie pieprzenie, że leki nie mają związku z otyłością i człowiek tyje wyłącznie ze swojej winy, bo o tym niby „braku związku leków z otyłością" boleśnie przekonałam się na własnej skórze.

Luty 2017: ważę jakieś 70 kg, czyli jestem w górnej granicy normy dla mojego wzrostu, plus nie mam problemów z utrzymaniem tej wagi.

Marzec 2017: w końcu dobierają mi odpowiednie psychotropy. Na cały miesiąc ląduję w szpitalu, gdzie żarcie jest typowo memowo-szpitalne, plus sztywno wydzielona ilość żarcia na osobę, a że nie mam zbyt wielkiego pola manewru, po prostu chodzę dosyć głodna, bo między posiłkami są przerwy po ok. 7 godzin. Z ciekawości wpisałam do Fitatu taki typowy jadłospis, jaki miałam codziennie w szpitalu (jogurty i zupki chińskie dowoził mi brat, więc bez tego byłoby tylko lekko ponad 700 kalorii; napojów nie wpisywałam, bo była właściwie tylko kawa i woda bez żadnych dodatków oraz straszliwie przesłodzona herbata, której nie ruszałam, bo mnie mdliło od tej ilości cukru; sporadycznie kompot się trafiał do obiadu oraz od czasu do czasu przychodziła Pani z Koszyczkiem, u której można było kupić zdecydowanie zbyt drogie owoce, np. jedno jabłko za 3-5 zł):

Kwiecień 2017: wychodzę ze szpitala

Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.

Kwiecień 2017: wychodzę ze szpitala. 86 kg. Zonk. Teoretycznie powinnam schudnąć. Odpalam dietę i siłownię.

Grudzień 2017: dieta i siłka dalej w ruchu, a na wadze pojawiają się trzy cyfry. Zonk jeszcze większy.

Marzec 2018: 120 kilo. Od tej pory już nie wchodziłam na wagę, bo ni cholery nie wiedziałam, jak ten syf zatrzymać. To 120 kg było więc najwyższą wagą, jaką zarejestrowałam, ale, jak patrzyłam po ciuchach, jeszcze trochę mi się przytyło i nie wykluczam, że ostatecznie dojechałam do 130 lub 140. Jebać dietę i siłkę, gówno to daje.

Chyba czerwiec 2018: zmieniam leki, a tycie się zatrzymuje.

Listopad 2018: brak diety, brak ćwiczeń, a waga spada do 90 kg. Magia się zadziała. Jeśli nic mi się nie popierdzieliło z datami, wtedy musiałam dostać zwiększoną dawkę tych nowych leków, bo coś mi się znowu rypnęło w psychice. Tycie znów się odpala, choć w trochę wolniejszym tempie.

Maj/czerwiec 2019: znowu trzy cyfry na liczniku. Chuj mnie strzela.

Wrzesień 2019: odstawiam wszystkie prochy, tym razem skutecznie, i nie biorę ich do dzisiaj.

W tej chwili ważę jakieś 80-85 kg, więc jest jako tako stabilnie, jednak do normy dalej mam długą drogę. Przynajmniej już mam jakąś kontrolę nad wagą i jestem w stanie cokolwiek zrzucić, plus nie tyję bez najmniejszej kontroli.

Anyway, jeśli ktokolwiek jest przekonany, że leki to tylko wymówka, to liczę na to, że kiedyś ogarnie, że świat nie jest taki prosty i że nie każdy ma pełną kontrolę nad swoją wagą.

Wracając do fat shamingu, uważam, że osoby po obu stronach barykady należy przede wszystkim edukować. Promowanie chorób jest złe, hejt za to, że jesteś chory, też jest zły, więc dobrze by było wydostać się z tych dwóch skrajności i dążyć do złotego środka. Równie dobrze moglibyśmy mówić o jakimś ruchu w stylu leprosy positivity, czyli „nie wstydzę się trądu" (choć to oczywiście przykład nieco wyolbrzymiony i zwykły argument równi pochyłej), zakładając, że mielibyśmy jakąś epidemię tegoż. To dobrze, że się nie wstydzisz, ale to nie znaczy, że nie powinieneś z tym walczyć. Dla własnego zdrowia. Dla własnego życia.

Tym optymistycznym akcentem kończę swoje idealistyczne pierdzielenie i bardzo chętnie poznam też Wasze opinie. Piszcie więc śmiało ^^

A tymczasem: do następnego, kalafiorki!

Oczami Azie: o życiuWhere stories live. Discover now