Ave Satan, czyli jak nie rozmawiać o religii

486 66 15
                                    

Wczoraj przydarzyła mi się pewna sytuacja, przez którą nadal chce mi się śmiać i dostaję ostrego mindfucka gdy tylko o niej myślę. Mianowicie: miałam tego dnia poprawkę z jednego przedmiotu (ach, kampania wrześniowa), więc pojechałam na uczelnię. Ze względu na moją niedawną przeprowadzkę stwierdziłam, że mogę wrócić tramwajem, więc czekałam na przystanku razem z moją koleżanką z roku, która jechała w tę samą stronę. Raczej się kumplujemy, a pewne podobieństwo między nami widać zresztą już na pierwszy rzut oka: strój podpadający pod definicję „typowej rebelki", kolorowe włosy – ja zielone, ona neonowo żółte – i tatuaże... Właśnie, tatuaże. Miałam wtedy krótki rękaw, bo w miarę ciepło było. Stoimy na tym przystanku, czekamy na tramwaj, gadamy o jakichś pierdołach. Od jakiegoś czasu przygląda nam się jakiś stojący dwa metry dalej dziadek. W końcu podchodzi, przykłada paluch do lisa na moim ramieniu i zaczyna nawijać, że to wrota dla Szatana i cytować Biblię. Koleżanka nie dosłyszała, co mówił, ale oczywiście chciała się dowiedzieć, o co chodziło, ponieważ zauważyła mój wyraz twarzy pod tytułem „o czym ty, człowieku, do mnie rozmawiasz?!" i jej pytania, o co chodzi, były chyba zachętą dla dziadka, żeby kontynuował gadkę. Kolejne teksty oraz opowieść o tym, jak to ponoć przez jedenaście miesięcy był „po tamtej stronie" (czymkolwiek tamta strona jest) i on wie więcej o religii i Bogu niż wszyscy ludzie, jacy kiedykolwiek chodzili po Ziemi, już usłyszała, a także uświadomiło jej to, że to nie jest typ, z którym warto rozmawiać. Zwłaszcza po tekście, że został przysłany tu z powrotem przez samego Boga, żeby nauczać ludzi i nakierowywać ich na jedyną słuszną drogę. O apokalipsie i potopie też coś gadał. Cóż, Eunikę (tak, niektórzy moi znajomi mają dziwaczne imiona xD) zatkało nie mniej niż mnie – ja tylko stałam i przysłuchiwałam się tej pogadance z wyrazem twarzy wskazującym na to, że z całych sił próbuję się nie roześmiać – jednak stwierdziłyśmy, że nie chcemy być niemiłe, więc się pożegnałyśmy, bo akurat przyjechał nasz tramwaj. Cóż... okazało się, że dziadek też się nim dokądś wybierał i przez pół drogi jeszcze pierdzielił nam nad uchem. Gdy wysiadł – na szczęście dużo wcześniej niż my – jednocześnie stwierdziłyśmy „właśnie dlatego jestem niewierząca" xD Gdy później rozmawiałyśmy o tej dziwacznej sytuacji, okazało się, że ją kusiło, żeby wspomnieć, że jest nieochrzczona, a mnie, żeby oznajmić, że jestem satanistką (co w sumie nie byłoby aż tak dalekie od prawdy, bo dość mocno identyfikuję się z założeniami tzw. satanizmu ateistycznego), jednak obie miałyśmy w głowach zbyt ostre „what the fuck", żeby cokolwiek składnego z siebie wykrztusić. Dobrze, że dziadek nie znał angielskiego/nie miał na nosie swoich okularów, bo naszywka na moim plecaku głosząca „smoke crack and worship satan" mogłaby go jeszcze bardziej rozkręcić. Miałam jeszcze kiedyś podburzającą ludzi śmieszkową przypinkę o jedzeniu kotów, ale gdzieś mi zginęła. Szkoda, może takie akcje zdarzałyby mi się częściej, bo zwykle są dość zabawne.

Nie mam nic do chrześcijan, zresztą, chyba znacie doskonale mój pogląd na to: mam wywalone na to, kto w co wierzy, dopóki nie czyni nikomu krzywdy w imię swojej religii. Przedstawię Wam teraz drugą stronę medalu: mam przyjaciela, dość bliskiego, który jest bardzo głęboko wierzący. Nie popada jednak w paranoję, nie wciska nikomu na siłę swojej ideologii, naprawdę rozumie to, co wyznaje i potrafi to jasno wytłumaczyć laikowi, przez co wszelkie rozmowy z nim na temat wiary to czysta przyjemność i po każdej z nich masz wrażenie, że w jakiś sposób Cię ona rozwinęła. Jak też stwierdził, całkowicie szanuje to, że nie wierzę i nie zamierza mnie przekonywać do niczego, bo według niego wiara powinna wynikać wyłącznie z wewnętrznej „potrzeby serca", którą on ma bardzo dużą. Oczywiście nie ma też odjazdów w stylu „to i to jest złe, bo Biblia tak mówi", sam jest zapalonym metalowcem, który lata w glanach i skórach, lubi tatuaże, a długich włosów nie ma wyłącznie dlatego, że twierdzi, że by mu nie pasowały, natomiast wszelkie rzeczy zapisane w Piśmie Świętym uznaje za aktualne wyłącznie w czasach, w których były pisane i adaptuje je do obecnych czasów na tyle, na ile może, ponieważ ludzkość przez te dwa tysiące lat odrobinę się zmieniła i zasady te wymagają z tego powodu pewnej korekty. No i na pewno nie podbija też do przypadkowych ludzi na przystanku, starając się sprzedać im swoją ideologię i nazywając ich złymi tylko dlatego, że ich wygląd mu nie odpowiada. Jego poglądy zaś, gdy zacznę z nim na tematy religijne rozmawiać lub jestem świadkiem takiej rozmowy, którą on prowadzi, potrafią wpłynąć na mnie do tego stopnia, że czasem sama z siebie zaglądam do kościoła.

Jeśli chodzi o tego dziadka... Cóż, już raz miałam podobną sytuację, ale wtedy po prostu byłam gdzieś ze znajomymi i podbił do nas jakiś przypadkowy dziadek, by zacząć opowiadać nam o swojej religii i wygłaszając kazanie jak w kościele. Był jednak całkiem pocieszny, nie przypieprzał się do nikogo z nas i był zdecydowanie mniej nawiedzony niż ten z wczoraj. Dziwi mnie jednak takie zachowanie, ponieważ wyglądało na to, że obaj byli katolikami. Znów nie wiem, czy to Szczecin jest taki porąbany, czy to ja mam takiego pecha, jednak tutaj nawet Jehowi narzucają się dużo mniej – ot, czasem zostawią Ci w skrzynce pocztowej trochę makulatury, ale zasadniczo stoją sobie w różnych punktach miasta ze swoimi ulotkami, nie wciskając ich nikomu siłą, tylko licząc na to, że ktoś sam z siebie podejdzie. Katolicy natomiast... ci dwaj dziadkowie to nie są niestety odosobnione przypadki. No i czasem na Placu Grunwaldzkim można spotkać typa z megafonem, który krzyczy, że Bóg uzdrawia. Jednak nadal podtrzymuję stwierdzenie, że to właśnie takie nawiedzone osoby jak ten wczorajszy dziadek zniechęcają mnie do religii, a wciskanie wiary na siłę jest jak mówienie do Chińczyka w suahili – i tak to do niego nie trafi, a nawet jeśli coś zrozumie, pewnie okaże się, że jakimś podobnie do chińskiego brzmiącym słowem niechcący obraziłeś mu matkę. A jak Wy zapatrujecie się na te tematy? Staracie się przekonywać innych do swojej wiary, czy to częściej Wy jesteście tą stroną, którą próbuje przekonać ktoś inny? Co sądzicie o samym fakcie przekonywania? Spotkaliście kiedyś osobę, która, tak jak ten mój przyjaciel, faktycznie potrafi przekonywać innych do wiary i robi to z głową? Piszcie, kalafiorki!

Oczami Azie: o życiuOnde histórias criam vida. Descubra agora