Rozdział XIII

49 9 1
                                    

Można by rzec, że po tak wielu niespodziewanych wydarzeniach nic nie może wrócić do normy tak łatwo i szybko; tymczasem Constance spostrzegła, iż niewiele – jeśli cokolwiek – zmieniło się w spokojnej i nieco leniwej codzienności. W towarzystwie, co prawda, pojawiła się nowa twarz, niejaka Cecilia Grey, przyjaciółka cioteczki Ward z czasów szkolnych, zaś panów Rutherford rzadko kiedy widywano, lecz życie toczyło się swym zwykłym, wolnym rytmem.

Oczywista, w pewnym momencie Anne musiała przyznać Constance rację i skonfrontować się z panem Mortonem (czego Constance nie chciała być świadkiem), bo przecież propozycja została złożona, a skwitowanie jej śmiechem nie tylko nie mogło zostać uznane za odpowiedź, ale wręcz urągało nie tylko panu Mortonowi, ale i samej pannie Milford.

Być może Anne nie byłaby tak chętna, by zgodzić się z przyjaciółką, lecz gdy w niedzielę obie panie pojawiły się na nabożeństwie, pan Morton ostentacyjnie omijał starszą z nich wzrokiem, a następnie wygłosił kazanie na temat tego, jak ważny w małżeństwie jest szacunek – i nie ulegało wątpliwości, iż była to jawna aluzja do oświadczyn, nawet jeśli złożonych pochopnie i pod wpływem impulsu, wobec Anne Milford. Coś, co panna Milford początkowo uznawała za niezbyt istotne, wówczas stało się niezwykle niezręczne, a w towarzystwie tak niewielkim z pewnością wkrótce rozniosłyby się plotki – któż wie, czy sam pan Morton nie byłby autorem paru z nich.

Wobec takiego stanu rzeczy Anne postanowiła spotkać się wielebnym Mortonem i wyjaśnić sprawę, jak to określiła, "raz na zawsze".

– Nie wyobrażasz sobie chyba, najdroższa Constance, żebym mogła za niego wyjść! –krzyknęła Anne podczas jednego ze spacerów po posiadłości Wharton Park. – Owszem, nie jest to zła partia: niektórzy nawet twierdzą, iż małżeństwo z pastorem jest wręcz pożądane. Ale ja! Constance, ja, Anne Milford, miałabym być żoną pastora? I to jeszcze pana Mortona! Cóż za żarty.

Prawdą było, iż wielu twierdziło, że małżeństwo z pastorem było bezpieczne: wszak niejeden sądził, iż wielebny musi być ucieleśnieniem wszelkich cnót, zaś dochód z prebendy nierzadko bywał wystarczający, by wieść wygodne, acz niezbyt eleganckie życie. Tymczasem Anne Milford pochodziła z rodziny szlacheckiej, i to na tyle wysoko postawionej, iż można by uznać podobny związek za mezalians. Ponadto była to kobieta, która, pomimo swych zalet, z pewnością nie nadawałaby się na cichą i pokorną małżonkę wielebnego.

– Masz rację – odpowiedziała Constance, ale na jej twarzy pozostał wyraz niepewności i zwątpienia. – Niemniej to nie mnie decydować za ciebie, kochana Anne. Gdybyś jednak zapragnęła takiego życia, przecież nie mogłabym ci tego zabronić.

Anne, która przed chwilą jeszcze wydawała się oburzona nawet samą myślą o tym, iż ktoś mógłby sobie wyobrazić ją w roli pastorowej, teraz wybuchła serdecznym śmiechem.

– Constance! Chyba tylko ty jedna mogłabyś być tak naiwna! Nie, nie; nie miej mi tego za złe; jest w tobie tyle dobrej woli, tyle dobroduszności... Podejrzewam, że każda inna rozgniewałaby się na mnie za "kradzież adoratora".

– Adoratora! Anne! Dobrze przecież wiesz, że w ogóle nie zależy mi na przychylności pana Mortona.

– Dlatego mówię, że chyba tylko ty mogłabyś się tak zachować, najdroższa. Doprawdy! Nie widziałaś jeszcze tych dziewcząt, którym nie zależy na znalezieniu kogoś, kto byłby bliski ich sercu, ale raczej na pławieniu się w uwielbieniu wielu mężczyzn? Niejedna za coś takiego wydrapałaby oczy nawet własnej siostrze, wierz mi.

– Nie zależy mi na podziwie ze strony mężczyzn, Anne – odpowiedziała z rozbrajającą szczerością Constance. – Wolałabym raczej, by mnie nie podziwiali w ogóle; kiedy któryś zaczyna to robić, natychmiast budzą się do życia wszystkie te osoby, które choćby w najmniejszym flircie dopatrują się oznak wielkiej miłości.

ConstanceWhere stories live. Discover now