Rozdział II

142 17 4
                                    

Może należałoby wpierw zaznaczyć, że Constance Hawthorne, tak samo jak każda inna panna w wieku lat osiemnastu, lubiła być podziwiana i jedynie jej zupełne niemalże nieobycie w towarzystwie sprawiało, iż zwyczajnie nie była przyzwyczajona do przyjmowania komplementów. Gdyby w obecnej sytuacji jakiś młodzieniec stwierdził, że Constance mu się podoba i zaczął ją adorować, dziewczyna najzwyczajniej znalazłaby wymówkę, by uniknąć jego towarzystwa. I to nie dlatego, że nie podobałoby jej się to, że ktoś ją polubił, lecz dlatego, że nie miała pojęcia, jak zachować się w podobnych okolicznościach – oczywista, ku zgrozie swych rodziców.

Trudno byłoby też orzec, jak wielu młodych ludzi byłoby skłonnych do adorowania Constance, gdyż ta unikała ich towarzystwa, jak tylko mogła. A przecież nie należała ani do osób głupich – na pewno nie była głupsza od większości osiemnastoletnich dziewcząt – ani też brzydkich, mimo że żyjąca w posiadłości parę mil na zachód panna Bond była z całą pewnością o wiele piękniejsza: była wysoka, miała nienaganną figurę i idealnie symetryczne rysy. Constance nie mogła nie myśleć o tym, jak bardzo różnią się jej własne gęste, kasztanowe włosy od złotych pukli panny Bond albo też jej własne pospolite, szare oczy od brązowych oczu panny Bond. Ponadto spory majątek, który miała odziedziczyć panna Bond po śmierci swojego wuja (stojącego, jak mówiono, jedną nogą w grobie) sprawiało, iż każda z jej cech wydawała się jeszcze bardziej pociągająca.

Biedna Constance nie miała nawet powodu po temu, by nie lubić panny Bond – nie ukradła jej ona adoratora, była bardzo naiwna i o dobrym sercu, a chociaż obie panny nigdy się nie zaprzyjaźniły, były ku sobie dość pozytywnie nastawione. Jedyną przewiną panny Bond, poza jej urodą i fortuną, był fakt, iż przed ucieczką Ruth, była z nią dość mocno związana i gdyby nie jej wyjątkowa prostoduszność, mogłaby się domyślić z listów, które wysyłała jej panna Hawthorne, jej zamiarów.

Pomimo tego, że Constance nie miała przyjaciółki w osobie panny Bond, nie znaczyło to, iż nie miała żadnych przyjaciół – chociaż nie mogła się poszczycić ich szerokim gronem, miała parę bliskich znajomych. Jedną z nich była Elizabeth Ward, którą czule nazywała cioteczką Ward.

Elizabeth Ward była wdową po bracie matki Constance, który zmarł parę lat wcześniej na gruźlicę. Obie panie od samego początku pokochały się serdecznie – zwłaszcza dlatego, że dzieliła ich nieznaczna różnica wieku. Mieszkały też dość blisko siebie i często odwiedzały. Cioteczka Ward bardzo ceniła sobie każdą z wizyt Constance, jako że pozostawała bezdzietna, a nie mając zamiłowania do większych zgromadzeń, takich jak proszone obiady czy bale, zdarzało się, iż doskwierała jej samotność.

– To oczywiste, że rodzice się o ciebie martwią, Constance – powiedziała pani Ward, kiedy pewnego czwartkowego popołudnia przechadzały się po zagajniku zaraz za chatką pani Ward. – Po tym, co stało się z twoją siostrą...

Elizabeth Ward była jedną z niewielu osób, które wiedziały o nieszczęściu Ruth – jako jedna z najrozsądniejszych osób w otoczeniu państwa Hawthorne, stała się ona doradczynią rodziców i pocieszycielką Constance.

– Ależ ja ich rozumiem, cioteczko – odparła z przejęciem Constance. – Mimo wszystko nie potrafię przekonać się do tego, by zacząć chodzić na bale i udawać kogoś, kim nie jestem, tylko po to, by sobie znaleźć męża! Mam dopiero osiemnaście lat, czyż nie jest to nieco...

– Zapominasz, kochanie, że ja sama byłam już mężatką w twoim wieku – uśmiechnęła się pani Ward. – Wiele dziewcząt wychodzi za mąż nim skończą osiemnaście lat. Zresztą nikt nie prosi cię, byś udawała kogo innego.

– Oczekuje się ode mnie, że będę zwodzić mężczyzn i dawać im do zrozumienia, że jestem zainteresowana zamążpójściem!

Pani Ward roześmiała się w głos, po czym zatrzymała się i ujęła dłonie bratanicy w swoje. Spojrzała Constance w oczy, a chociaż wydawała się rozbawiona, jej wzrok pełen był powagi i szczerości.

Właśnie tę szczerość Constance ceniła u cioteczki najbardziej; mimo że niekiedy wiązała się ona z poznawaniem prawdy dość bolesnej, łatwiej było przełknąć gorzką pigułkę, kiedy nie było się wpierw mamionym fałszywą słodyczą. Ponadto panna Hawthorne zdawała sobie sprawę z tego, iż pani Ward nigdy nie chce jej bólu czy łez, lecz szczęścia – a droga do szczęścia nie zawsze była łatwa.

– Posłuchaj mnie, moja droga Constance – powiedziała wreszcie. – Wszystko, co mam, mam jedynie dzięki swojemu mężowi. I to nie dlatego, że moi rodzice nie chcieli mi dać więcej – niestety, nie miałam brata, który mógłby się mną zająć po ich śmierci. Mój dom został przejęty przez dalekiego kuzyna, którego nigdy nie zdołałam poznać – i chyba poznawać go nie chcę.

– Kiedy wychodziłam za mąż za Johna, nie byłam w nim zakochana; John zresztą doskonale o tym wiedział. A jednak nasze małżeństwo było bardzo szczęśliwe. Nie mieliśmy dzieci, lecz to nie wpłynęło w żaden sposób na nasze relacje. I gdyby nie jego choroba, pewnie wiedlibyśmy bardzo szczęśliwe życie jeszcze przez wiele lat. To nie miłość, Constance, sprawia, że małżeństwo jest szczęśliwe. Ośmieliłabym się nawet powiedzieć, że równie wiele jest szczęśliwych małżeństw między ludźmi, którzy się nie kochają, jak nieszczęśliwych małżeństw bardzo zakochanych w sobie ludzi.

– Ależ, cioteczko... – zaczęła Constance, lecz pani Ward pokręciła głową.

– Nie, kochanie. Sama dobrze wiesz, że nasz świat nie daje szans godnego życia kobietom, które nie zdecydują się na małżeństwo. Nikt nie każe ci uwodzić mężczyzn czy udawać miłości, chociaż okazywanie przywiązania z całą pewnością ci pomoże.

Constance nie odpowiedziała. Zagryzła wargi i spuściła wzrok. Pani Ward uścisnęła jej dłoń uspokajająco, lecz gdy znów się odezwała, jej głos zadziwiająco był podobny do tonu, którego używali pan i pani Hawthorne, ilekroć poruszali ten sam temat.

– Jutro sir James organizuje bal, Constance, i mam nadzieję cię tam zobaczyć.

ConstanceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz