🌕✨ XXXIV. Białe magnolie

1.4K 97 801
                                    

– Panno Raven, sugerowałabym wzmożoną czujność podczas rzucania zaklęcia transmutacyjnego na pannę Dawson, chyba, że zależy pani na odesłaniu koleżanki do skrzydła szpitalnego z ogonem i parą wilczych uszu, a następnie także i oblaniu owutema.

Drgnęłam i spojrzałam mętnym wzrokiem w surowe oblicze McGonagall, która znikąd wyrosła tuż nad moim ramieniem.

Piątkowa transmutacja nie należała do najefektowniejszych, zwłaszcza, gdy większą jej część spędzałam na rozpamiętywaniu urodzin Remusa sprzed raptem kilku dni. Jęknęłam i wyprostowałam się, poprawiając pozycję, po czym przyjrzałam się już o wiele przytomniej, zezującej na mnie z rozbawieniem Dianie.

– Pani wybaczy, pani profesor.

– Jeszcze raz, panno Raven.

Wypchnęłam poza obręb wyobraźni czuły, palący dotyk Remusa z poniedziałkowego wieczora. I jego gorący, przyspieszony oddech. I twarz, lśniącą w pastelowych światłach zaczarowanego nieba Wieży Astronomicznej. I koszulę, brązową kamizelkę, och, tak, tę brązową kamizelkę w kratę, tak przyjemną w dotyku...

Chrząknęłam zdecydowanie i z delikatnym rumieńcem, który poczułam na policzkach i szyi, wyrównałam spojrzenie z uśmiechniętą serdecznie Dianą. Skupiłam się na liniach jej twarzy, na kształcie podbródka i kościach policzkowych, po czym zastąpiłam ten obraz czymś zupełnie innym, a gdy uformowałam w myślach efekt końcowy silnego zaklęcia, rzuciłam je bez wymawiania na głos.

W każdym razie spróbowałam je rzucić.

Musiałam ćwiczyć zaklęcia niewerbalne. Wciąż kiepsko mi wychodziły.

Może zbyt mocno machnęłam różdżką, może miałam beznadziejną technikę, a może, po prostu, dalej bujałam w obłokach, ponieważ huknęło, a Dianę spowił gęsty, niebieskawy dym, który nie miał prawa się pojawić. Z niepokojem rozganiałam kłęby różdżką, aż w końcu ujrzałam Puchonkę.

Wygięłam bezradnie usta, spoglądając przepraszająco na milczącą nauczycielkę, bowiem kształt twarzy Diany nie uległ zmianie; jej skóra pokryła się natomiast gęstym, brunatnym futrem, a spomiędzy jasnych pasm prostych włosów wystawały spiczaste – i, jak na mój gust, całkiem urocze – uszy. Diana mrugnęła powiekami, a kiedy odetchnęła, z jej nozdrzy buchnął perłowy obłoczek.

– Cóż... – zawahałam się, nie wiedząc, czy przeprosić czy pochwalić Dianę za nadzwyczajną urodę, pasującą nawet do mojej nieudanej transmutacji – w jakimś stopniu ją transmutowałam, tak?

– Istotnie – westchnęła McGonagall i machnęła krótko różdżką, a Diana odzyskała swoją dawną postać. – Szkoda, że w każdym stopniu odbiegającym od wymogów, panno Raven.

– Nie można być genialnym ze wszystkiego – obruszyłam się.

– Byłabym wielce usatysfakcjonowana, gdybyś tak genialnie transmutowała chociaż własny nos.

– Przecież potrafię! Proszę spojrzeć...

I już otwierałam usta, by wypowiedzieć formułę, ale McGonagall przerwała mi:

– Niewerbalnie, panno Raven.

Zamilkłam gwałtownie, naburmuszona.

– Zaklęcia niewerbalne nie są niczym skomplikowanym. – McGonagall świdrowała mnie spojrzeniem swoich bystrych oczu, jakby samym tym wzrokiem chciała wycisnąć ze mnie umiejętność niewerbalnego posługiwania się magią. Za jej plecami reszta klasy zmieniała co rusz swój wygląd. – To wciąż to samo zaklęcie, schemat pozostaje bez zmian. Tkwi w tobie jakieś bezpodstawne przeświadczenie, według którego ten poziom czarów wykracza poza twoje możliwości.

CLAIR DE LUNE {remus lupin hp ff}Where stories live. Discover now