— Tu poczta głosowa Marinette Dupain–Cheng. Niestety nie mogę teraz odebrać telefonu. Zostaw wiadomość, po usłyszeniu sygnału.
— To znowu ja. Tak, wiem, nagrywam się codziennie, od trzech tygodni. Na pewno już dawno zmieniłaś numer albo zablokowałaś mnie. Po prostu dzwonię, żeby powiedzieć ci tak, jak codziennie... że kocham was i strasznie za wami tęsknię. Mówią, że czas leczy rany. W moim przypadku czuję się tak, jak gdyby ktoś codziennie, zaraz po przebudzeniu posypywał mi te rany solą. Wasz brak... jest tak cholernie odczuwalny wszędzie, na każdym kroku. Na początku siedziałem jak świr, codziennie na schodach, pod twoim mieszkaniem, z nadzieją, że może wrócicie, ale nadal was nie ma. W końcu sąsiadka postraszyła mnie policją, więc przestałem przychodzić. Wiesz, Marinette... ojciec wrócił do firmy. Chyba, gdyby tego nie zrobił, popadlibyśmy w ruinę, bo nie było nikogo, kto zająłby się tym całym bajzlem. Ja już nie mam do tego serca. W sumie, gdyby nie to, że tak cholernie za wami tęsknię, pomyślałbym, że ja już w ogóle nie mam serca. Chyba pomału zaczynam już wariować. Zaszyłem się w domu. Nie wiem, po co ci to wszystko mówię. Wiem, że i tak tego nie odsłuchasz, ale kiedy to robię, czuję się tak, jakbym miał z wami jakikolwiek kontakt. Kocham cię Marinette i kocham ciebie, córeczko. Tęsknię.
Zakończył połączenie jednym ruchem palca i przyciągnął kolana do brody. Siedział na podłodze, otoczony pustymi pudełkami po pizzy oraz butelkami po szkockiej, a na łóżku leżał pluszowy, czarny kotek ze złotym dzwoneczkiem. Pewnego wieczora, po kolejnym kilkugodzinnym sterczeniu pod mieszkaniem Marinette, zauważył, jak sąsiad wynosi z mieszkania jakiś karton. Na samej górze, leżała smętnie zwinięta w kłębek pluszowa zabawka Emmy. W geście desperacji blondyn ubłagał mężczyznę, żeby oddał mu pluszaka, a ten, sądząc pewnie, że Adrien jest niespełna rozumu, zgodził się bez większych oporów.
Jedynym źródłem światła w sypialni był migoczący obraz telewizora. Nie oglądał żadnych filmów, programów ani nawet wiadomości. Przy włączonym sprzęcie, zagłuszał to wyniszczające poczucie samotności, które narastało z każdym dniem, coraz bardziej i bardziej. Gdy tylko jego telefon zawibrował, natychmiast chwycił go do ręki z zamkniętymi oczami i wsłuchiwał się w dźwięk, jaki wydawał niemal wyciszony smartfon. Znów miał nadzieję, jednak bał się, że gdy otworzy oczy, ponownie się rozczaruje i okaże się, że dzwoni Nino, lub ojciec. Z bijącym mocno i nierówno sercem otworzył jedno oko i spojrzał na wyświetlacz.
Nino.
Rzucił telefon w kąt i ponownie pogrążył się w swoich myślach, biorąc do ust kolejny łyk szkockiej. Obiecał sobie, że więcej nie da się wciągnąć w nałóg. Ostatnio był tak bliski stoczenia się na samo dno, że poprzysiągł sobie, że życie nie da rady złamać go po raz kolejny na tyle, by mógł znów zacząć zapijać swoje cierpienie w bursztynowym płynie.
Przegrał.
Zresztą to była nierówna walka. Całe jego życie było nierówną walką. Zawsze żył w samotności. Miał ojca, jednak ojciec nigdy nie miał dla niego czasu. Miał matkę, jednak zmarła, zanim zdążył zapytać ją o to wszystko, czego dorastający chłopiec chciałby się od matki dowiedzieć. Miał przyjaciół, jednak rygorystyczny ojciec zawsze go od nich odsuwał. W końcu i oni zaczęli odsuwać się od niego. Miał miłość Marinette... miał swoją najdroższą córeczkę. Teraz nie miał już nic. Prawdziwy Czarny Kot. Pech był jego towarzyszem, odkąd tylko przyszedł na świat. Siedząc tak, zamknięty w czterech ścianach, czasami zastanawiał się, dlaczego jeszcze ciągnie tę farsę. Czy nie łatwiej byłoby założyć teraz kurtkę, pójść na most Buttes Chaumont, zamknąć oczy i skoczyć? Zakończyć swoje żałosne życie raz, na zawsze? Jednak gdy tylko brał do ręki tę przeklętą kurtkę, przed jego oczami pojawiały się słodkie dołeczki w policzkach i zielone, roześmiane oczka, a w uszach dźwięczały mu jej słowa: "Proszę, znajdź nas. Kocham cię, tatusiu".
Dzwonek do drzwi. Zamawiał pizzę? Być może, jednak był tak pijany, że, nawet gdyby dopiero co odłożył telefon i tak by tego nie pamiętał. Widocznie zrobił to, bo wszyscy inni pogodzili się już z tym, że nie miał ochoty nikogo widywać i zaprzestali prób wyciągnięcia go z domu na siłę. Mówiąc o "wszystkich innych", miał na myśli oczywiście Nino, bo mulat był jedyną osobą, której jeszcze na nim zależało w jakikolwiek sposób.
Ledwie podniósł się z podłogi, choć nogi nadal odmawiały mu posłuszeństwa i zataczał się raz w prawo, raz w lewo, zanim dotarł do punktu docelowego, jakim były drzwi. Po drodze chwycił z półki wygnieciony banknot, który miał zamiar wręczyć dostawcy i trzymając się futryny, popchnął drzwi do przodu, otwierając je. Za nimi stał jednak nie dostawca pizzy, tylko jego przyjaciel, wraz ze swoją żoną, która na jego widok, zakryła usta dłonią i wydała z siebie stłumiony pisk.
— Co wy... co wy tutaj robicie? Mówiłem wam... mówiłem. Nie mam ochoty. Idźcie stąd.
Alya przybrała waleczną postawę, natomiast Nino spojrzał zażenowany na mieszkanie znad ramienia przyjaciela, po czym przepchnął go jednym, sprawnym ruchem ręki i bezceremonialnie wszedł do środka, ciągnąc za rękę swoją żonę.
— Nikt cię nie pytał o zdanie, Agreste — wysyczała przez zaciśnięte zęby Alya.
— A was nikt tu nie zapraszał, więc do widzenia.
— Posłuchaj stary, nie przyszliśmy tu w celach towarzyskich. Sprawy się cholernie pokomplikowały i chociaż obiecaliśmy z Alyą, że nie będziemy się wtrącać w wasze sprawy, to jednak wydarzyło się coś, co zmienia postać rzeczy.
Adrien odbił się od futryny drzwi i wylądował ponownie na podłodze, wbijając swoje tępe, zielone spojrzenie w parę przyjaciół.
— Boże, Adrien. Tu wygląda jak w chlewie. Weź się za siebie chłopie. Kiedy ty w ogóle brałeś ostatnio prysznic? Bez urazy, ale okropnie cuchniesz. Jak gorzelnia.
Mulatka pokierowała się w stronę kuchni, odszukała w szufladzie worek na śmieci i zaczęła wrzucać do niego puste butelki oraz kartony po pizzy.
— Jeszcze kilka dni w takich warunkach, a wyhodujesz tu nowe gatunki flory i fauny, o jakich naukowcy jeszcze nie mają pojęcia! — jęknęła z obrzydzeniem, wrzucając stary kawałek pizzy, z widocznym na kawałkach pomidora, biało-zielonym nalotem z pleśni. — To obrzydliwe! Adrien, idź pod prysznic. Natychmiast! Jak wrócisz, pogadamy, ale błagam cię, umyj się. Nie mam już co prawda porannych mdłości, ale to nie znaczy, że nie mogę cię obrzygać.
— Nie mam o czym z wami rozmawiać. Nie chce mi się z nikim rozmawiać! — warknął i zatoczył się w kierunku łazienki. Alya posłała swojemu mężowi porozumiewawcze spojrzenie, które sugerowało, żeby poszedł razem z nim, na wypadek, gdyby miał się poślizgnąć pod prysznicem i zrobić sobie krzywdę.
— Uwierz mi, że mamy o czym rozmawiać.
— Nie mam najmniejszej ochoty.
— Chodzi o Marinette.
Słysząc jej imię, blondyn poczuł, jak wszystkie mięśnie w jego ciele spinają się. Alya natomiast podniosła zwinięty w kulkę kawałek papieru, który wypadł z tylniej kieszeni jasnych jeansów, które właśnie podniosła, by wrzucić je do kosza na brudną bieliznę. Gdy rozwinęła kartkę, uśmiechnęła się smutno i podała ją półprzytomnemu przyjacielowi.
— Gdybyś tylko był bardziej uważny, już dawno byłbyś obok nich, zamiast robić ze swojego mieszkania melinę. Twoje dziecko zostawiło ci wskazówki — mówiąc, to podała Adrienowi zwitek papieru. Widząc rysunek, który podarowała mu Emma podczas ich pożegnania, mężczyzna oparł się plecami o zimną ścianę dzielącą jego sypialnię z łazienką i osunął się po niej, przyciskając kurczowo pognieciony kawałek papieru do piersi, jak najcenniejszy skarb. Na kartce była narysowana Emma oraz Marinette. Do góry znajdował się samolot, od którego czerwona strzałka prowadziła do budynku, który przypominał Big Bena.
— Są w Londynie...
— Tak, a ty koniecznie musisz tam do nich pojechać. Sprawa jest bardzo poważna.
YOU ARE READING
Trylogia szczęścia część 2: Kiedyś będziemy szczęśliwi
FanfictionNoc, która splecie ich losy nierozerwalną nicią przeznaczenia na zawsze. Marinette Dupain-Cheng, 24-letnia projektantka, pracująca w domu mody Gabriela Agresta, musi stawiać czoła niełatwemu zadaniu, jakim jest pogodzenie wymagającej pracy z samotny...