Epilog

7.2K 386 118
                                    



2 lata później.

Czas.

Czas pędzi nieubłaganie.

Widać to kiedy obserwujemy pory roku, zmieniające się za naszym oknem. Gdy zdajemy sobie sprawę, że jeszcze całkiem niedawno spacerowaliśmy parkowymi alejkami, podziwiając budzącą się do życia przyrodę, drzewa otulone białymi i różowymi pąkami oraz nieśmiało zieleniące się listki krzewów. Wszystko tylko po to, by za chwilę z nostalgią spoglądać na to, jak te same liście stają się żółte, pomarańczowe, brązowe... aż w końcu spadają z drzewa.

Odchodzą.

Przemijają.

Dopiero gdy przeminą, zdajemy sobie sprawę z tego, jak cenne były te krótkie chwile, gdy mogliśmy je podziwiać kiedy dorastały, rozwijały się.

Tak samo jest z dziećmi. Chwile, gdy są rozkosznymi noworodkami, które potrzebują naszej nieustannej uwagi, przemijają. Stają się niemowlętami, zaczynają rozpoznawać twarze bliskich osób, gaworzyć, by w końcu zacząć stawiać swoje pierwsze kroki. A każdy krok, opatrzony rodzicielską miłością sprawia, że dziecko wzrasta w poczuciu miłości, zrozumienia i akceptacji.

Adrien również czuł się kochany jako małe dziecko. Emilie zawsze obdarzała go uwagą i z cierpliwością odpowiadała na każde pytanie, tylko po to, by zaspokoić dziecięcą ciekawość świata. Opowiadała o cyklu życia motyla, o tym, skąd się bierze burza i dlaczego niebo jest niebieskie. Jego żona sprawiła, że czuł się równie kochany, jako dorosły, dojrzały człowiek.

Teraz jego ukochana żona całowała na dobranoc dwóch niesfornych, ciemnowłosych chłopców, obok których spały, pochrapując cichutko dwa równie niesforne kwami – Xuppu i Ziggy, które odkąd bliźnięta przybyły do domu Agreste'ów, stały się ich osobistymi ochroniarzami i towarzyszami wszelkich zabaw i figli. Zaraz potem, Marinette  położyła się w łóżku obok Emmy, żeby jak co wieczór zaśpiewać jej na dobranoc kołysankę i podrapać ją po pleckach.

Obserwując Marinette, Adrien widział w niej to samo ciepło, ten sam blask, jaki miała Emilie. Miłość. Bezwarunkowa, matczyna miłość. Bo choć cała trójka małych Agrestów była wyjątkowo psotna i często dawała swoim rodzicom do wiwatu, Marinette nie potrafiła się na nich gniewać. Zawsze była oddaną matką. Nieidealną, niezorganizowaną, nie perfekcyjną, ale najlepszą, jaką ta trójka malców mogła sobie wymarzyć.

Choć zielona piżamka, w czarne kotki miała już wyraźnie za krótkie rękawy i nogawki, Emma stanowczo zabroniła jej wyrzucać, mówiąc, że czarne koty przynoszą szczęście, ponieważ w jej przekonaniu, to dzięki mocy jej ulubionych czarnych zwierzątek, w jej życiu pojawił się tata.

Dziewczynka leżała właśnie w łóżku, w swoim pokoju, którego ściany zdobiły najróżniejsze dyplomy, medale oraz wyróżnienia za udział w zawodach i konkursach karate. Okazało się, że Emma wkłada w ten sport całe swoje dziecięce serduszko i była w tym bardzo dobra. Ku uciesze Adriena, który jako dumny tata i jej największy kibic, dzielnie towarzyszył córce na każdych zawodach i kibicował jej tak głośno, że niejednokrotnie ludzie, którzy siedzieli obok niego na trybunach, odgrażali się, że wezwą ochronę, jeśli nie zacznie się zachowywać jak normalny człowiek.

Głos Marinette był zmęczony całodzienną gonitwą za bliźniakami, wyprawieniem Emmy do szkoły, przygotowaniem posiłków dla całej rodziny, sprzątaniem, praniem oraz projektowaniem czegoś na szybko, w jedynej, krótkiej chwili, w której bliźniaki udały się na popołudniową drzemkę. Mimo wszystko Adrien stał w uchylonych drzwiach dziecięcej sypialni i przyglądał się jak zaczarowany, jak jego żona gładziła plecy córeczki.

Trylogia szczęścia część 2: Kiedyś będziemy szczęśliwiWhere stories live. Discover now