27. | Wiedziałam, że to durny pomysł |

5K 409 97
                                    

* Poprzedniego dnia *

— Dziękuję bardzo za telefon. Nie, proszę się nie martwić. Będę szukała dalej. Oczywiście, do usłyszenia.

Marinette  siedziała na fioletowym, włochatym dywaniku, chowając głowę w dłoniach.  Właśnie spotkała się z kolejną odmową. Londyn nie był aż tak obszernym  rynkiem modowym,  jak Paryż, a czas przeciekał jej przez palce. Dobrze wiedziała, że  jeśli na dniach nie znajdzie pracy, obydwie pójdą z torbami. Oczywiście  miała jakieś oszczędności, jednak musiała zapłacić karę za rozwiązanie  umowy wynajmu mieszkania bez dotrzymania okresu wypowiedzenia. W dodatku  Luce nadal nie udało się sprzedać jej samochodu, a ona stanowczo  odmówiła przyjęcia jakiejkolwiek odprawy z firmy. W końcu to ona złożyła  wypowiedzenie, nie została zwolniona.

Małe, bose stópki  zatrzymały się na wysokości jej wzroku. Gdy podniosła oczy do góry,  napotkała zielone spojrzenie swojej córki, która trzymała w rączkach  pudełko lodów ciasteczkowych.

— Obejrzymy Czarodziejkę z Księżyca? — zapytała, przekazując jej pudełeczko.

Nadal była przybita. Choć nie pytała ani nie wspominała Adriena, Marinette  dobrze wiedziała, że Emma przeżywa ich rozstanie bardziej, niż mogłoby  się to komukolwiek wydawać. Była niezwykle silną i charyzmatyczną  osobowością, lecz mimo wszystko, nadal jeszcze dzieckiem, które nie do  końca rozumiało, dlaczego po raz kolejny została bez ojca.

—  Jasne kochanie. Przyniosę laptopa i obejrzymy kilka odcinków naraz.  Chyba właśnie tego potrzebuję w tej chwili. Serialu i lodów ciasteczkowych. Może jeszcze słodkiego buziaczka od mojej ukochanej córuni?

Emma słysząc te słowa, wspięła się na paluszki i  podarowała swojej mamie ogromnego całusa, prosto w usta, co zakończyło  się tym, że dziewczynka miała teraz wargi w tym samym kolorze, co  pomadka Marinette.

— Mamusiu, wyciągniesz kolczyki? Tikki też lubi Czarodziejkę z Księżyca — spytała, rozsiadając się na porządnie już wysłużonej kanapie.

Marinette  uśmiechnęła się ciepło i ruszyła w kierunku wąskiego pokoiku, który w  tej chwili był ich sypialnią. Londyńskie mieszkanie było zaledwie ciasną  kawalerką, urządzoną przez właścicieli najtańszym możliwym kosztem.  Wszystko w tym wnętrzu było nijakie, co działało jeszcze bardziej  przygnębiająco na artystyczną duszę Marinette.  Gdy w końcu dziewczyna dopchała się do wolnej przestrzeni pod łóżkiem,  cudem unikając zakleszczenia się pod nim, wyciągnęła niewielki, podróżny  sejf i wpisała odpowiedni kod. Gdy tylko jej oczom ukazała się czerwona  szkatułka, w czarne kropki, natychmiast wcisnęła równocześnie  odpowiednią kombinację czarnych plamek, a skrzynka rozchyliła się, ukazując wszystkie miracula. Prawie wszystkie.

— O Boże! Zgubiłam Sass'a!  — zawołała z niekrytym przerażeniem, odkrywając, że szufladka, w której  zazwyczaj znajdowała się bransoletka, pozostawała pusta. — Nie ma go!  Jasna cholera, gdzie jest miraculum węża?!

Dziewczyna pospiesznie włożyła w uszy kolczyki, wywołując tym samym z wnętrza biżuterii Tikki.

— Marinette!  Co się stało? Wyglądasz na zdenerwowaną — stworzonko popatrzyło  niepewnie w stronę swojej właścicielki i zamrugało kilkukrotnie swoimi  niebieskimi oczkami. — Och... pewnie już dowiedziałaś się, że... Marinette,  posłuchaj, ja wiem, że teraz może ci się wydawać, że to sytuacja bez  wyjścia, ale tak naprawdę to ogromne szczęście! Na pewno wszystko się  jakoś ułoży i wtedy...

— Tikki, to jakaś katastrofa! Nie wiem, gdzie jest miraculum węża!  Byłam pewna, że wszystkie były w szkatułce. Przecież nie wyciągałam go,  nie było mi do niczego potrzebne! — wyrzucała z siebie chaotycznie,  wplatając palce we włosy. — Proszę, czy możesz spróbować skontaktować  się z Sass'em?

Trylogia szczęścia część 2: Kiedyś będziemy szczęśliwiOn viuen les histories. Descobreix ara