38. Suknia idealna

6.8K 494 48
                                    

Weszłyśmy do kolejnego z rzędu salonu sukien ślubnych. Potrafiłam postawić się na miejscu zestresowanej panny młodej, ale od ilości bieli zaczynała boleć mnie głowa, a rzemyki sandałów boleśnie wpijały się w moje stopy. Cholera by wzięła zakładanie nierozchodzonych butów!

Rozejrzałam się po wnętrzu sklepu. Był znacznie mniejszy, niż poprzednie i na myśl nasuwał raczej słowo „butik" aniżeli „salon". Przytulnie urządzona przestrzeń, wypełniona sukniami, manekinami i licznymi półkami z dodatkami, w której samym centrum stała pikowana kanapa, duże lustro i podest dla szczęściary przymierzającej kolejne kreacje. Chcąc, nie chcąc, udałam się na mały rekonesans. Przechadzałam się powoli między kolejnymi strojami, jednak żaden nie przyciągnął zbytnio mojej uwagi. Wszystkie wydawały się takie... „za bardzo". Za bardzo strojne, za bardzo wymyślne, za bardzo twórca kochał tiul, który upchnął, gdzie tylko się dało i ile tylko wlazło. Westchnęłam i zrezygnowana postanowiłam wrócić do towarzyszek, gdy moje oko przykuła sukienka schowana w samym kącie, jakby nieco zepchnięta na drugi plan, niechciana, nieśmiała. Uśmiechnęłam się szeroko i bez zastanowienia chwyciłam wieszak.

- A może ta? - przerwałam gorącą dyskusję Delilah z Valentiną i jej córkami.

Kobiety zamilkły, a ja z zadowoleniem zauważyłam, jak oczy mojej rówieśniczki zaczynają błyszczeć z zachwytu. Strzał w dziesiątkę. Dziewczyna porwała ode mnie suknię i wraz z asystentką udała się do przymierzalni, znajdującej się z tyłu salonu.

Po paru minutach obie stamtąd wyszły i nie mogłam powstrzymać zachwytu. Delilah wyglądała przepięknie. Delikatna, koronkowa sukienka w nieco brudnym odcieniu bieli idealnie wpasowywała się w jej osobowość. Delikatne kwietne zdobienia podkreślały jej delikatność i dziewczęcość. Całość stanowiła śliczną syrenkę, więc delikatnie opinając ciało blondynki, podkreślała jej figurę. Nie zaskoczyło mnie, gdy wyszeptała wzruszona „to ta". Gdzieś w głębi serca wiedziałam, że tak będzie i byłam z siebie naprawdę zadowolona, że w tak krótkim czasie zdołałam poznać tę dziewczynę na tyle, że pokochała wybraną przeze mnie suknię, którą miała ubrać na własny ślub.

Wkrótce wracałyśmy już do rezydencji państwa Scorsese, za co byłam im ogromnie wdzięczna, bo moje stopy płonęły żywym ogniem. O niczym bardziej nie marzyłam, niż misce z chłodną wodą. Wpadłam do domu i z cichym sykiem pozbyłam się tych sandałowatych pomiotów szatana. W tym samym momencie obok mnie zjawił się V, unosząc pytająco brew. Spojrzałam na niego błagalnie, prosząc by znalazł jakąś miskę do prania i nalał do niej zimnej wody, co skwitował słowami „może jeszcze frytki do tego?", ale odpuścił, gdy spiorunowałam go wzrokiem.

- Idę, idę - odwrócił się, machając zbywająco ręką, a ja przysiadłam w przedsionku. - Trzymaj, Kopciuszku - mruknął chłopak, gdy tylko wrócił.

Zadowolona przeniosłam miskę na ganek, który skąpany był w słońcu. Odetchnęłam. W końcu. Nie ukrywam, całe te przygotowania powoli zaczynały mnie męczyć. Stresowałam się, próbowałam dopiąć wszystko na ostatni guzik, a gdy trzeba było coś zmienić, mój organizatorski, perfekcjonistyczny duch dostawał szału.

- Ciężki dzień? - usłyszałam za sobą znajomy męski głos. Uśmiechnęłam się.

- Żebyś wiedział. Masz bardzo wybredną narzeczoną, Santiago - zażartowałam, patrząc na mężczyznę znad moich okularów przeciwsłonecznych.

- Dlatego wybrała mnie - zaśmiał się brunet i przysiadł na miejscu obok. Zerknąwszy na moje stopy, syknął współczująco, co przyjęłam skinięciem głowy i lekkim uśmiechem.

Między nami nastała cisza, ale nie była w żaden sposób niekomfortowa. Zazwyczaj nie mieliśmy wielu okazji do rozmów, więc przywykliśmy raczej do porozumiewawczych skinięć czy min. Oczywiście, udało się nam zamienić ze sobą parę słów, ale zazwyczaj było to przez coś przerywane, nim dałoby się nazwać to rozmową.

- Więc - zaczął powoli Santiago, przerywając ciszę. - Vincent, huh? Nawet nie wiesz, ile się w nim zmieniło, odkąd się poznaliście. Pamiętam go jeszcze półtora roku temu, gdy bawił się w najlepsze jak jakiś głupi dzieciak. Sam nie byłem lepszy. Jest w was, kobietach, coś takiego, że potraficie największego głąba zmienić w kogoś porządniejszego. - uśmiechnęłam się uprzejmie na te słowa, choć nie do końca sądziłam, iż była to zasługa jedynie płci pięknej. - Bądź co bądź, słuchaj. Widzisz tamtą brunetkę? O tam, wywieszającą pranie? - posłusznie zerknęłam we wskazanym kierunku.

Przy sznurkach do suszenia kręciła się smukła, wysoka, brązowowłosa dziewczyna. Na oko mogłaby być w moim wieku, może trochę młodsza. Była bardzo ładna. Duże, ciemne oczy i pełne usta, wysokie kości policzkowe - z pewnością zrobiłaby furorę jako fotomodelka. Ubrana w mocno wycięte spodenki i bluzkę z odsłoniętymi ramionami, wystawiała na widok nieco ciemniejszą, lśniącą zdrowym blaskiem skórę na pokaz.

- Tak, co z nią? - zapytałam, nie rozumiejąc do czego zmierzał mężczyzna.

- Zeszłego lata miała z Vincentem... coś - widziałam, jak starał się dobrać odpowiednie słowa. - Teoretycznie nigdy nie byli razem, ale wszystko na to wskazywało. W każdym razie, V postanowił to zakończyć, gdy musiał wracać do Sedony. On zapomniał o sprawie, ona... niekoniecznie. Uważaj na nią, to rodzaj dziewczyny uwielbiającej robić przedstawienia i nie wiadomo, co mogłoby jej strzelić do głowy. Ja wiem, że w głowie mojego kuzyna tkwisz tylko ty, ty to wiesz, wszyscy to wiedzą. Nie zapomnij o tym. - w końcu klepnął się lekko w kolana, zakańczając rozmowę. - No, czas wracać do roboty. Zmień koniecznie buty, może Amalia ma jakieś rozchodzone baleriny.

Po tych słowach odszedł, zostawiając mnie samą na ganku. Wlepiłam spojrzenie we wspomnianą dziewczynę. To musiała być ta, o której nie chciał powiedzieć mi V. Siostra małolaty. Miał dobry gust, temu z pewnością nie mogłam zaprzeczyć. Co nie znaczyło, że podobała mi się jej obecność. Nigdy nie należałam do typu zazdrośników, ale patrząc na tę dziewuchę, coraz bardziej zaczynała mnie irytować jej obecność w rezydencji Scorsese. Zachowywała i zapewne czuła się jak u siebie, a mi zdecydowanie nie było to po myśli. Miałam tylko nadzieję, że Vincent naprawdę nie był taki głupi i rzeczywiście przeszedł do porządku dziennego z ich... romansikiem.

Potrząsnęłam głową. Boże, co się ze mną działo, do cholery? Wdech - wydech, Penny. Wszystko pod kontrolą. Wstałam gwałtownie, sprawiając, że woda w misce zachlupotała głośno. Wmaszerowałam do domu, pozostawiając za sobą mokre ślady stóp i zawołałam chłopaka głośno. Po chwili znalazł się przy mnie.

- Co jest, wszystko dobrze? Już cię nie bo... - nie pozwoliłam mu dokończyć pytania, wpijając się w jego usta.

Wlałam w ten pocałunek całe swoje serce i wszystkie kołaczące się we mnie emocje. Chciałam, żeby wiedział, jak się czułam, żeby wiedział, że mimo wszystkich docinek ogromnie mi na nim zależy i nie chciałam, żeby rozpraszała go jakakolwiek przygodna partnerka z przeszłości.

- Raczej nie są to najromantyczniejsze okoliczności na takie słowa, ale... - wzięłam głęboki oddech, przerywając pocałunek. To już najwyższy czas. - ...chyba cię kocham Vincencie Murray - zmarszczyłam nos, czując skręcający się żołądek.

- Chyba? - V uniósł brew pytająco, ale na jego ustach zauważyłam błądzący uśmiech.

- Na pewno.

- A ty wiesz, że ja ciebie chyba też? - brunet uśmiechnął się zalotnie i ponownie przyciągnął mnie do pocałunku.

Kamień spadł mi z serca. Wiedziałam już, że traktował mnie w taki sam sposób, jak ja jego. Kochał mnie. Vincent, powiedział mi, że mnie kocha! Miałam ochotę krzyczeć z radości i wytrzeć tymi słowami twarz szatynki z zewnątrz, ale zamiast tego stwierdziłam, że trochę sobie odpuszczę. Po prostu przytuliłam się do chłopaka, któremu na mnie zależało i to było chyba najlepsze uczucie, jakie mogłam sobie wymarzyć.

MATKA WAS NIE PORZUCIŁA, SPOKOJNIE!

What do girls wantحيث تعيش القصص. اكتشف الآن