XXXII: Jeremiah przebija bańkę

553 40 2
                                    

Bycie szczerym wcale nie popłaca. Miałem na swojej szyi pętlę, która stopniowo się zacieśniała, a mi zostawało mało tlenu. Z jednej strony był Damien, który stroszył pióra na sam widok Ethana, bo za centa mu nie ufał. Z drugiej byli Ethan i Rick, którzy mogli złapać wspólny język. W tle kołatał się Dante. Wszystko było ciężkie, a zagranie w otwarte karty z Ethanem wydawało się najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Z samego rana nie byłem już tego taki pewien. Nie mogłem zmrużyć oka, cały czas się zastanawiałem, czy dobrze postępuję. Może wyjawienie prawdy Damienowi byłoby dla nas obu bezpieczniejsze. Jedno życie nie robiło różnicy... czasami przerażało mnie, jak łatwo uśmiercałem kogoś w głowie.

– Jest coś jeszcze, co powinieneś wiedzieć – powiedziałem, gdy Ethan obudził się, ale nie wstawał. Uniósł na mnie spojrzenie. – Ja... chyba jestem chory.

– Chory? – Uniósł brwi. – Na co?

Zamyśliłem się. Znów czułem, jak serce podchodzi mi do gardła. Skoro mówiłem wszystko i miałem być szczery, to powinienem zrobić to na całej płaszczyźnie. Kolejne niedomówienia mogłyby wpędzić mnie do grobu.

– Mówiłem, że dostałem nową tożsamość – zacząłem niepewnie. – Wcześniej nazywałem się Chase... i tak naprawdę mam dwadzieścia cztery lata, nie siedem. I... przez tę całą zabawę w podwójną osobowość, trochę jestem zagubiony.

– To znaczy?

– Czasami zachowuję się inaczej, na pewno zauważyłeś. – Kiwnął głową. – W takich chwilach zmieniam osobowość. Nie kontroluję tego, a przynajmniej nie do tego stopnia, aby móc przełączać się, kiedy tylko zapragnę. Czasem jestem spokojnym Jeremiahem, a czasem chętnym rozróby Chasem. To brzmi zabawnie – uśmiechnąłem się, choć nie było mi do śmiechu – ale naprawdę czuję się, jakbym miał rozdwojenie jaźni. Może nie mam i tylko sobie wmawiam, a może mam i... chciałem, żebyś wiedział. Nigdy nie mów do mnie moim biologicznym imieniem.

– Dlaczego?

– Bo to imię jest spalone. Nie wolno mi go używać ani na nie reagować. Chase zmarł ponad rok temu.

Być może rzuciłem na jego barki kolejny balast, ale dzięki całej prawdzie mógł ułożyć sobie wszystko w całość. Liczyłem, że sobie tym nie zaszkodzę, ale zaufanie było często zgubą ludzkości. Żałowałem, że nie miałem instynktu Lyry, ona zawsze węszyła podstęp, a ja ślepo wpadałem w pułapkę.

Przez kolejne dni zostawiłem Ethana w spokoju. Na przemian chodził do szkoły, siedział nad książkami zamyślony, a potem udawał, że nic między nami nie miało miejsca i zgrywał głupa. Prawda jednak była inna i obaj doskonale ją znaliśmy. On potrzebował czasu, a strach przed podjęciem nieodpowiedniego wyboru go paraliżował. Nie było tutaj dobrej strony. Jeśli zostałby ze mną, groziłoby mu niebezpieczeństwo od strony mafii i być może rządu. Jeśli wybrałby brata, a kiedyś przypadkiem przy alkoholu chlapnąłby o dwa słowa za dużo, mógłby skazać wiele istnień na śmierć. Też trudno było ocenić, czy nie oberwałby rykoszetem od gangsterów lub rządu. Wszystko było takie zagmatwane, a ja czułem się źle, że go w to wciągnąłem. Byłem kapryśny i samolubny. Postanowiłem więc zmienić taktykę i pomóc mu ze wszystkim.

Podszedłem do biurka, gdzie siedział z nosem w książkach i rzuciłem mu przed nos plik banknotów. Spojrzał na nie, a potem na mnie i nic nie rozumiał.

– Płacisz mi za zniknięcie z twojego życia? – spytał żartobliwie, chociaż wyczuwałem w tym nutkę niepewności.

– Lepiej. Płacę za adwokata dla Elliota – powiedziałem bez emocji.

– Jak to adwokata?

– Pomyślałem, że może warto ustawić wam spotkanie. Masz tam też dobrego adwokata, a raczej numer do niego. Zadzwoń i umów się na spotkanie, możesz nawet zrobić to online, bo podróż do Syd może trochę kosztować, a lepiej tam jechać już w celu spotkania brata. Powinno wystarczyć.

Intertwine//mxb//✔Where stories live. Discover now