🌕✨ Prolog: Czerwiec 1995

1.4K 87 1.1K
                                    

czyli

KRÓTKI CIĄG DALSZY HISTORII PRZEZNACZENIA NESSIE JESZCZE-RAVEN I REMUSA LUPINA, W KTÓRYM TO SŁOŃCE I KSIĘŻYC STAJĄ SIĘ JEDNOŚCIĄ

⋆⍣꙳⋱⟢☾⟣⋰꙳⍣⋆

RADWIMPS Sparkle na cały Prolog, bo bez tego nic nie ma sensu 

~ The time is finally here; everything till yesterday was a prologue to the prologue

It's fine if you skip it as you read through; this is me from here on out ~


17 czerwca 1995r., Inverness, Szkocja


Po renowacji, której lata temu podjęli się moi rodzice, Willa Rosewellów zdawała się być stworzona tylko do jednego.

Do ślubów i wesel.

Kto by pomyślał, że miejsce, które swego czasu rozbiło rodzinę mojej babki, miało stać się sercem i duszą miłości.

Uśmiechałam się radośnie, wyglądając przez okno swojego pokoju i opierając zaciśnięte do granic możliwości dłonie na parapecie. Parapecie, na którym — zdawać by się mogło, że nie tak dawno — lubiła przesiadywać Nefretete. Miałam jeszcze w pamięci Boże Narodzenie, kiedy to pół nocy spędziłam na rozmowach z Nelly, drugie pół — na uciekaniu myślami ku Remusowi, a kotka wylegiwała się między świeczkami o zapachu pomarańczy.

A teraz... teraz cały ogród tonął w kwiatach. W magnoliach i lawendzie.

Tylko Zaklęcie Tymczasowej Utraty Węchu pozwoliło Nelly wejść w gąszcz tego znienawidzonego przez nią zapachu. I byłam szczęśliwa, że Lunatyk wynalazł ten przydatny czar, bo obydwoje z Cornelią bardzo się polubili, a nie wyobrażałam sobie akurat tego dnia bez niej.

Wychylałam się przez otwarte okno, czując słodycz i powiew czegoś nowego, czegoś nieznanego, a jednocześnie mojego i stałego. Bo przecież życie z Remusem takie właśnie miało być — nowe i bezpieczne zarazem. Wyczekane i upragnione, ukochane, całkowicie zaremusowane.

Takie lawendowe, jak to niebo rozciągnięte nad górzystymi pasmami Szkocji.

Końce włosów łaskotały mnie w ramię, złoty medalion obijał się o pierś. Trzepot skrzydeł wzlatujących w powietrze ptaków mieszał się z głosami przyjaciół, niosącymi się echem po posiadłości. Mieszał się także z doskonale znanym mi śmiechem Toma i przechadzających się między rzędami krzeseł, odświętnie wystrojonych czarodziejów, ze świstem rzucanych raz za razem drobnych uroków między biegające dzieci — by je czymś zainteresować. Z rutynowym strojeniem skrzypiec. Z moim oddechem.

I wszystko było takie pastelowe, takie dobre, rodzinne, miękkie i ciepłe. Te falujące za pomocą magii kwiaty — bo Cedrik nauczył Cornelię ciekawych zaklęć, dzięki którym lawenda i magnolie poruszały się, zupełnie jak żywe — te radosne twarze, gesty, ta delikatnie rozpływająca się po ogrodzie muzyka, pozytywna energia, która otoczyła mury domu niczym ciasny, zręczny gąszcz.

To lśniące nad głowami słońce.

Wszystko to było bajkowe.

Kolejny obraz, kolejny malunek, który przytulałam z całych sił do siebie, do swojego serca i zapisywałam w pamięci. Już bez pomocy myślodsiewni. Moja pamięć mieściła przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Godziła je ze sobą w, może lekko przerażającej, lecz coraz lepiej przeze mnie rozumianej, harmonii. Współistniały ze sobą, bo ja nie mogłam istnieć bez nich.

CLAIR DE LUNE II {remus lupin hp ff}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz