🌕✨ XIII. Supernowa

578 52 753
                                    

Istniały na świecie takie zapachy, których nie mogłam pomylić z żadnymi innymi. Bywały skuteczniejsze niż myślodsiewnia, odsyłając do momentów najgłębiej wyrytych w mojej pamięci, niejednokrotnie połączonych z konkretnymi osobami.

Zapach ziół, na przykład, a szczególnie melisy, stawiał mi przed oczyma zirytowaną twarz matki, trzymającej świąteczne pudełko herbaty o tych uspokajających właściwościach, które spokojną jej wcale nie czyniły, wręcz przeciwnie.

Woń mandragor od dawna była synonimem dla Cath i chłopców.

Lawenda stanowiła jedność z Remusem — zwłaszcza tym w czarnym golfie z szesnastego sierpnia, z Pokoju Życzeń, stojącym z dłonią ułożoną na śnieżnobiałym fortepianie. I tym w karmelowej kamizelce przy gramofonie w gabinecie, skąpanym we wrześniowych promieniach sobotniego słońca. I tym sylwestrowym, we fraku.

A cukrowy, najsłodszy w Londynie zapach świeżo wypiekanych bez wyławiał z odmętów wspomnień młodego jeszcze tatę, bez delikatnego zarysu łysiny na czubku głowy i niewielkiego, misiowatego brzuszka, krzątającego się z ochotą przy piecach swojej ukochanej cukierni i osobiście obsługującego każdego klienta, odwiedzającego jego maleńki raj na Pokątnej.

Ta właśnie klisza przesunęła mi się przed oczyma, kiedy weszłam po raz pierwszy do reaktywowanej cukierni taty, tonącej w gęstych, rozkosznych smugach jego wypieków i powtarzała się za każdym razem, gdy tam przychodziłam. Ta błoga słodycz tworzyła cudowną kompozycję ze śmietankowym odcieniem ścian, które tuż pod sufitem zwieńczał paseczek z namalowanymi pączkami pastelowych róż, otaczający całe pomieszczenie dookoła. Od niecierpliwych łap głodomorów łakocie oddzielały jedynie niewidoczne bariery ochronne, emanujące brzęczącą magią i przypominające najpierw o konieczności kupna, a dopiero potem — zjedzenia.

— Nelly też jest z wami? — zapytałam po uściskach oraz powitaniach z zaaferowanym swoją pracą tatą, który był przepasany umorusanym fartuchem i ściskał w dłoniach dużą czapkę kucharską.

— Tak, spotkała się ze swoimi koleżankami, chyba urządziły sobie mały spacer po Pokątnej — odpowiedział tata, opierając się biodrem o blat i pocierając nadgarstkiem nos, w efekcie czego domalował sobie podłużną, mączną wstęgę.

— Ponuro na tej Pokątnej jak na spacery. Nie chciałbyś kogoś zatrudnić do pomocy? — zaproponowałam, ocierając mu twarz skrawkiem peleryny.

— Na pewno nie w tym momencie, perło. — Przejrzał się w wiszącym kilka stóp dalej podłużnym, otoczonym żeliwną, historyczną ramą lustrze. — Zeszły rok obfitował w dobrą passę, a teraz, choć minęły zaledwie dwa miesiące od przemówienia Dumbledore'a w Hogwarcie, już czuję, jak obroty spadły. Nie mogę sobie pozwolić na opłacanie dodatkowego pracownika, bo czuję w kościach, że będzie gorzej.

— Obiecaj mi, że jak będzie ci ciężko, to mi powiesz — poprosiłam, spoglądając w jego zmęczone oczy.

— A w życiu — zapowietrzył się.

— Tato! Proszę. Masz o siebie dbać.

— Dba o siebie, Inaresso, dlatego ponownie wrócił do fachu — odpowiedziała za tatę mama, podchodząc ku nam i prostując się, obrzuciła tatę rzeczowym spojrzeniem.

— Nie chcę, żebyś się przemęczał. I nie mówię tu o proszeniu mnie o pomoc. Gdyby ci jednak brakowało rąk do pracy, po prostu daj mi znać. Na pewno znajdę ci kogoś, dobrze?

Tata wywrócił oczami, ale odparł kompromisowo:

— Dobrze. Będę to miał na uwadze. A teraz przepraszam, muszę się zająć bezami.

CLAIR DE LUNE II {remus lupin hp ff}Where stories live. Discover now