Cisza panująca w Ministerstwie była tą, której nienawidziłam.
Pusta. Przerażająca. Pełna lęku i zła, tak niepomiernego zła, że odbierała zdolność oddychania. Zaciskała mi pięść wokół krtani, kiedy przebiegałam truchtem z Remusem przez niestrzeżone atrium. A potem, coraz precyzyjniej, zamykała szczelnie palce dookoła płuc, łamiąc żebra w olbrzymim i paraliżującym strachu — wtedy już dobiegaliśmy do windy ze złoconą, lekko zdrapaną farbą.
Nie było nikogo. I to dawało mi najgorsze przeczucie.
Przeczucie jątrzyło się też narastającym bólem głowy, uciskiem na skronie, na całą czaszkę, pulsującym pewnym konkretnym przeświadczeniem. A to przeświadczenie formowało się w gęstniejącą, to znów przerzedzającą się chmurę piekielnego, szarawego dymu. Balansującego obłoku, który wciąż miałam przed oczami.
Wciąż i wciąż wpełzał mi do głowy, kiedy zjeżdżaliśmy piętro za piętrem. Wypychałam go ze świadomości, ale on równie natrętnie powracał, jak metaliczny, beznamiętny głos informujący o szóstym piętrze, siódmym piętrze, ósmym piętrze.
W całym tym czasie Remus nie wypuszczał mojej dłoni. Trzymał ją blisko swojego ciała i zataczał maleńkie, delikatne kręgi czubkiem kciuka na mojej skórze, napiętnowanej czernią klątwy, jakby wiedział, co rozgrywało się w mojej głowie. Wtulałam się w niego całą sobą, całym ciałem najmocniej jak tylko umiałam, bo nawet jeśli odpychałam od siebie i ten strach, i ten pulsujący dym, to bałam się.
Autentycznie się bałam i nic nie mogłam na to poradzić.
Ale musiałam stawić czoła strachowi i temu nieznanemu z taką samą mocą, jak przyjaciele. Jak Catherine z lśniącą od potu, pobielałą twarzą, której dłoń tak samo blisko ujmował Syriusz — wyprostowany, dumny, tak samo niespokojny i ściągnięty bladością, jak pozostali. Może nawet bardziej.
I w moim umyśle dalej rozgrywała się zażarta bitwa złości i lęku — bo nie mogłam pojąć, dlaczego Dumbledore tak wiele przede mną zataił. Dlaczego nie powiedział o wizjach Harry'ego, o Departamencie Tajemnic, o przepowiedni, której pragnął Voldemort. Dlaczego mi nie zaufał, chociaż wymagał tak wiele ode mnie i mojego daru, dlaczego nie pozwolił mi działać razem z Harrym, dlaczego dowiedziałam się o tym dopiero teraz, gdy już działo się coś złego, gdy było za późno...
Chciałam wierzyć, że miał powód — ale teraz, w tym momencie, na dziewiątym piętrze, kiedy winda rozwarła się ze złowrogim, niosącym się echem szczęknięciem, nie to było najważniejsze.
Tylko fakt, że wszystko się spierdoliło, a Harry i kilkoro innych dzieciaków mogło przypłacić to wszystko życiem.
I za co? Za cenę sekretów, egoizmu Dumbledore'a, jego własnych strachów i słabości?
Byłam pewna, że gdyby mama nie wysłała Nelly do Beauxbatons, ona pobiegłaby za Harrym. Była dzielna i zapatrzona w Pottera jak w przywódcę. Cokolwiek by się nie przydarzyło, pomogłaby mu.
W kurwę z tym, bo szłam szybkim, pełnym obaw krokiem ramię w ramię z Lunatykiem, ze wzrokiem skupionym na przygarbionych plecach prowadzącego nas Moody'ego.
— Zapalcie różdżki — polecił od przodu Moody.
— Lumos — szepnęłam razem z sześciorgiem pozostałych członków Zakonu Feniksa.
Błysnęły nikłe światełka. Rozlały się po podłodze jak strumienie wody.
Korytarz. Jeden długi, cholernie czarny korytarz. Lśniący czystością, jak tunel w nicość. W najgorsze, w koniec.
![](https://img.wattpad.com/cover/264010146-288-k917386.jpg)
BINABASA MO ANG
CLAIR DE LUNE II {remus lupin hp ff}
Fanfictionjeszcze trochę o przeznaczeniu, lawendzie i tym razem mrocznych czasach. o poświęceniu, tym co nieprzewidziane i o ulotności życia. o miłości, odwadze, przyjaźni „jednego za wszystkich i wszystkich za jednego". księżycu, słońcu i gwiazdach na niebie...