🌕✨ XXVIII. Nieuniknione

520 43 486
                                    

3. lutego 1996r., Wiedeń, Austria


Iskierki światła tańczyły migotliwie w długich soplach lodu, chyboczących się tuż nad moją głową i pobrzękujących melodyjnie. Nawet gdybym nie obrzuciła ich zabezpieczającym zaklęciem, wiedziałam, że nie spadną. Podświadomie wyczuwałam takie właśnie drobnostki w otaczającej mnie rzeczywistości.

Dopiero od czterech dni — a mimo to wydawało się to dość naturalne — bo cztery dni temu właśnie ujrzałam przyszłość w jednym z luster. Jakbym odblokowała pewną część mnie samej, która od zawsze była, ale zwyczajnie na coś czekała.

Na ten impuls własnego wyboru — wyboru, o którym już ponad dwa lata temu mówiła mi we śnie babka.

Wiedziała?

Możliwe.

Czułam, na przykład, że pierwszego wieczora ktoś wyśle do mnie list. I faktycznie — w oknie wynajmowanego przez nas apartamentu, w samym sercu pierwszej dzielnicy Wiednia, pojawił się dostojny, majestatyczny puchacz o wielkich, zielonych oczach i hebanowym upierzeniu, z przywiązanym do nóżki rulonikiem, pokreślonym pismem Snape'a. Mistrz Eliksirów w sposób dość zawoalowany, zważywszy na ministerialne kontrole sowiej poczty, lecz wystarczająco dla mnie przejrzysty, poinformował o podróży Gabriela i prowadzonych przez niego, stale kontrolowanych poszukiwaniach elementów do antidotum, wieńcząc wiadomość zapewnieniem o ciągłej obserwacji Nelly.

Wiedziałam też, że w weekend zacznie sypać gęsty, ciężki śnieg, który oblepi mnie i Remusa od stóp do głów na popołudniowym spacerze uliczkami miasta między Operą Wiedeńską a Katedrą świętego Szczepana. Że kelnerka w kawiarni, do której wstąpimy przypadkiem, będzie zbyt dokładnie analizować wygląd Lunatyka, wychylając się nieznacznie zza lady i skrupulatnie zignoruje nasze obrączki, a tenor zabawiający restauracyjną klientelę słynną arią La donna e mobile z Rigoletta Giuseppe Verdiego zakrztusi się własną śliną, z trudem wybrnąwszy z niespodziewanej sytuacji, czerwieniejąc niczym dorodna rzodkiewka.

Drobne, błahe, niewiele znaczące sytuacje uderzały we mnie to tu, to tam, nie pozwalając rzucić w zapomnienie snu.

Chłonęłam Wiedeń powoli, ale dokładnie. Bez pośpiechu, bez chaosu, który gdzieś tam we mnie i w Remusie wciąż się kotłował, podsycany przez niepewną sytuację magicznego świata. Szukałam spokoju w ciągnącej się elegancko zabudowie miasta, wzdychałam z cichym zachwytem nad strzelistymi wieżyczkami katedry i czerpałam z tego pobytu tyle dobroci, ile tylko mogłam.

Nie zdradzałam Remusowi przyszłości, którą ujrzałam. Nie mógł jej znać, biorąc pod uwagę jej treść.

Pierwszych kilku godzin pobytu w Wiedniu spędziłam z Remusem na balkonie sali koncertowej, na której dwa lata wcześniej słuchaliśmy koncertu noworocznego. Ukryci pod zaklęciem kameleona przed mugolskimi ochroniarzami, tkwiliśmy tam niewzruszenie, w kompletnie pustej sali, otoczeni głuchą ciszą. Bez intensywnych zapachów kwiatów z San Remo, bez ogłuszających, fantastycznych dźwięków orkiestry symfonicznej, bez kurtuazyjnie uśmiechających się do siebie oszałamiająco wystrojonych melomanów.

Siedziałam tam, w fotelu, na balkonie i gapiłam się nieruchomo w scenę. W przestrzeń. Z mętlikiem w głowie, z burzą, zamiecią, kompletnym nieporządkiem — tak wielkim, że choć tkwiłam w ostrej ciszy, tumult ujrzanych zdarzeń walił we mnie ze wszystkich stron przerażająco głośno.* Uderzał, napierał, dźwięczał w sposób niezdolny do opanowania. Zdawało mi się, że choć zapadam się w to miękkie milczenie, na kawałki rozrywa mnie łoskot i hałas nadciągającej przyszłości.

Więc tkwiłam tak, nieruchomo, chcąc nad tym zapanować. Nad tym, co ma nadejść.

Z Remusem tuż obok, ściskającym moją bezwładną dłoń.

CLAIR DE LUNE II {remus lupin hp ff}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz