🌕✨ XII. Łapacz snów

583 54 683
                                    

Dwudziestego trzeciego dnia po rozpoczęciu misji Remusa coś się zaczęło psuć.

Sierpień chylił się ku końcowi i nic nie mogło powstrzymać coraz to chłodniejszych poranków, które mroźną, mlecznobiałą mgłą rozpływały się pod pagórkiem i ślizgały się niespokojnie między pniami drzew. Nawet wschody słońca zdawały się zupełnie inne od wszystkich, które dotychczas zalewały dom, ogród i las w Yorkshire — niosły ze sobą więcej ciemności niż zachody. Niebo czerniało szybciej z dnia na dzień, zwiastując nadchodzącą jesień i choć zazwyczaj napawało mnie to niewysłowioną radością, tak teraz oznaczało jedynie więcej długich, samotnych nocy.

Więcej koszmarów.

Śpiewający Las ucichł na dobre. Gdy wyglądałam ku niemu powściągliwie przez okno sypialni, zdawał się tworzyć wokół siebie barierę nie do przebicia, osłonę, która skutecznie odgrodziła całą faunę i florę od tego, co kotłowało się w pozostałej części świata. Puszcza tkwiła nieruchomo, gałęzie przestały tańczyć na wietrze, zupełnie jakby nie pozwalały wedrzeć się do środka żadnym podmuchom, jakby wyczuwały w nich czarną magię. Las po prostu skamieniał.

W tym ostatnim tygodniu sierpnia, kilka minut po szóstej, nim wyszłam z domu na cały kolejny dzień pełen pracy w Mungu, zwieńczony wieczornymi praktykami z Moodym, zawahałam się. Odstawiając lawendowy kubek na blat, tuż obok sterty naczyń, które czekały na swoją kolej magicznego czyszczenia, podniosłam głowę i mój wzrok padł na połyskujący w żywych, złotawych promieniach słońca medalion Remusa oraz równie błyszczącą obrączkę.

Choć słońce miało w sobie ciepło i błogą, sierpniową nostalgię, zalał mnie chłód.

Stałam przy cholernym kuchennym blacie i wpatrywałam się intensywnie w drobną błyskotkę, zawieszoną na haczyku po drugiej stronie pokoju, w ten niewielki dowód istnienia Lunatyka, jego obecność w moim życiu — tutaj, wszędzie — w tę oznakę naszej wspólnej przeszłości i obietnicę jeszcze lepszej przyszłości, i coś mnie przydusiło.

Chyba tęsknota, chyba ta pierdolona pustka, którą wybrzmiewała cisza naszego domu.

Z trudem łapiąc powietrze, ze łzami wypełniającymi mi oczy, choć nie chciałam, nie chciałam płakać, bo wiedziałam, że gdybym tylko zaczęła, to pogrążałabym się w tych łzach każdego wieczoru i każdego poranka, podeszłam na chwiejnych nogach do kominka, nad którym połyskiwał naszyjnik i obrączka. Usta dygotały mi niekontrolowanie, pierwsze słone krople łez popłynęły po policzkach, zakrztusiłam się i oparłam głową o kominek, czując, jak opuszczają mnie resztki sił, jak dosięgło mnie to, co tak usilnie przez ostatnie dwadzieścia trzy dni od siebie odpychałam, zajmując się wszystkimi obowiązkami.

— I mam tak... nie wiedzieć, co się z t-tobą dzieje? — wymamrotałam, zaciskając dłonie w pięści. — M-mam tak po prostu ch-chodzić do Munga... na s-spotkania Zakonu, na studia, k-kłamać rodzinie, a t-ty będziesz, cholera wie, gdzie?

Słońce ześlizgnęło się po kominku i opadło łagodnie na moje nogi, rozświetlając je nadzieją.

— Kurwa, nie pisałam się na to — wydyszałam ze złością, płacząc. — Nie na to, Remus.

Chuj z nadzieją.

Bo wiedziałam, że każdy zmagał się z trudami nowej rzeczywistości, z zadaniami, każdy bał się o swoich bliskich, ale to nie był wyścig, by zastanawiać się, kto miał gorzej i porównywać innych członków Zakonu do siebie i Remusa. Po prostu chciałam inaczej. Czy to źle?

Czy to źle, że czułam złość i żal, i wściekłość, i rozgoryczenie? Nie mogłam się tak czuć, bo to Zakon Feniksa, bo miałam trwać w przeświadczeniu, że wszystko, co robią, robią dobrze? Czułam inaczej — czy to źle o mnie świadczyło?

CLAIR DE LUNE II {remus lupin hp ff}Donde viven las historias. Descúbrelo ahora