Rozdział 49

1.2K 78 7
                                    

W tle wyły syreny.

Nie miałam pojęcia, jakim cudem wylądowałam na grzbiecie wilka. Nie wiedziałam też, czy wie, gdzie zmierza, ale pędził z taką szybkością, że ledwo dawałam radę się utrzymać.

Wypadliśmy za róg, natykając się na wysoką postać. Conall zawarczał, a ja jeszcze mocniej ścisnęłam jego futro, czując jak ze stresu, serce kołacze mi w piersi. Popatrzyły na nas znajome oczy i już wiedziałam, że będziemy musieli wywalczyć sobie drogę na wolność.

Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, Rufus usunął się z drogi i powiedział:

– Trzy skręty w lewo, mijasz jeden zakręt w prawo, później w kolejny skręcasz i potem cały czas prosto.

Conall ruszył z pełną prędkością, a ja obróciłam głowę, żeby zobaczyć, czy Rufus naprawdę puszczał nas wolno. Ujrzałam pusty korytarz. Velip zniknął i nie miałam pojęcia, czy to dobry, czy zły znak.

Resztę drogi pamiętam jak przez mgłę. Podążając za instrukcjami, wypadliśmy na zewnątrz, prosto w wichurę śnieżną. Ciemność i sypiący śnieg utrudniały widoczność, lecz Conallowi zupełnie nie przeszkadzało to w lawirowaniu między drzewami.

Nie zwracałam nawet uwagi na przejmujące zimno, czy na śnieg lepiący się do twarzy, włosów i ubrań. Nie przejmowałam się drętwiejącymi z zimna palcami, a później całym ciałem. Myślałam tylko o tym, że udało nam się uciec.

Zatrzymaliśmy się tak niespodziewanie, że prawie spadłam z grzbietu. Conall stał między drzewami, wiercąc się niespokojnie. Usiadł, a ja zsunęłam się niezdarnie. Trzymałam się resztek sił i próbowałam ustać, nie szczękając zębami.

Nie wiedziałam, o co chodzi, lecz nagle Conall zmienił postać. Natychmiast zwróciłam się do niego tyłem, żeby nie zobaczyć nagiego ciała.

– Muszę ci coś powiedzieć – odezwał się.

Serce zabiło mi mocniej w piersi, gdy cisza się przedłużała. Śnieg tworzył lodową warstwę na mojej twarzy. Chłód wkradł się do żył. Wiatr huczał, targając włosami na prawo i lewo.

– O co chodzi? – wykrztusiłam.

– Twoja matka żyje.

Świat usunął mi się spod stóp.

– Co...? – Odwróciłam się. Łzy zamazywały mi widok. – Nie. To niemożliwe... Jak...?

– Trzymali ją obok mnie w klatce tuż przed rozgrywkami. Też tam byłaś, ale nie mogliśmy cię ocucić.

– Nie wierzę ci – wyszeptałam, czując jak po policzkach spływają mi krople oszołomienia. – To nie jest możliwe, Conall. Ona umarła.

– Ma zielone oczy i ciemne włosy.

Przymknęłam powieki, powstrzymując frustrację. Chciałam w to uwierzyć. Niech mi Bóg Życia świadkiem, że chciałam. Ale nie było potwierdzenia. Gdybym uwierzyła, a za chwilę okazałoby się to nieprawdą, nie przetrwałabym po raz kolejny takiego bólu.

– Dużo osób ma takie cechy wyglądu – wycedziłam. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nie dałam mu dojść do głosu: – Przestań, po prostu przestań...

– Kazała mi przekazać, że bzdurę można usłyszeć nawet jednym uchem.

Nogi prawie się pode mną ugięły. Mama... Mama często tak mówiła. Kiedy narzekałam na włosy czy oczy, ona... Mówiła tak, ponieważ w wypadku straciła część prawego ucha. W wypadku, który spowodował Rhaven.

– Musimy tam wrócić – powiedziałam, gorączkowo szukając w myślach sposobu, jak ją uwolnić. – Musi...

Nagle z nieba spadł ciemny kształt. Walq natychmiast zmienił postać. Skrzydła załopotały, wzbijając tumany śniegu w powietrze. Rhaven znalazł nas za szybko. Zdecydowanie za szybko.

Conall rzucił się na mieszańca. Zębiska i pazury zwarły się w pojedynku. Nadnaturalne istoty wdały się w walkę, a ja nie mogłam się ruszyć. Zesztywniałam z mrozu, szoku i bólu. Miałam wrażenie, że przemieniłam się w lodową figurę, uwięzioną między warstwami chłodu. Czułam się, jakbym została otumaniona.

Moja mama żyła.

Rhaven przeleciał koło mnie, uderzając w drzewo. Śnieg zawirował, zsypując się z gałęzi. Mieszaniec wstał powoli, a przez wirujące płatki zobaczyłam krew. Znaczyła biały puch, odcinając się od niego szkarłatem.

Usłyszałam wycie, a zaraz po nim stłumiony głos Conalla przebił się przez zmącone myśli i huk w uszach.

– Grace... – wykrztusił.

Popatrzyłam na niego, nie rozumiejąc, co się dzieje, a wyraz jego twarzy mnie przeraził. Podszedł do mnie i złapał za nadgarstek. Zaciągnął prosto do Rhavena, który nie ruszył się ani o milimetr. Mój wzrok spoczął na piersi mieszańca. Rozdarta koszulka ukazywała jego znaki.

Znaki bratniej duszy, które zaraz zostały zakryte przez moje dłonie. Idealnie przykryły białe ślady, wpasowując się w nie.

Cofnęłam się jak oparzona.

– Nie... – Zaczęłam kręcić głową, z oczu wydostały mi się łzy. – To niemożliwe...

Conall odsunął się. Wyglądał, jakby tak samo jak ja nie mógł w to uwierzyć. Popatrzyłam na ślady na piersi Rhavena, później na swoje dłonie.

– To niemożliwe, prawda? Ja nie mam śladów...

Zamilkłam, gdy mieszaniec zbliżył się. Nie wiedziałam, dlaczego nie odepchnęłam go, gdy uniósł rąbek mojej koszulki, ale zaraz jakakolwiek myśl wyleciała mi z głowy. Musnął palcem dół moich pleców. Zadrżałam. Nie tylko na jego dotyk, ale również z przerażenia i szoku, ponieważ zobaczyłam to.

Dwa ślady. Blade, praktycznie zlewające się z odcieniem skóry. Bez przyjrzenia się, można było ich nie zauważyć. W dodatku znajdowały się na plecach... Nie dziwne, że nigdy nie zorientowałam się, że posiadam znaki bratniej duszy.

Nie potrzebowałam dalszego potwierdzenia, ale Rhaven i tak nakrył ślad, który został stworzony dla jego dłoni. Duża kropla spłynęła mi po twarzy.

Pierwszy dotyk.

Spojrzałam w czarne oczy.

– Jesteś...? – Nie potrafiłam dokończyć. Rhaven zabrał dłoń, pozostawiając na bladej skórze szkarłatny kształt. Krew lała się z ręki, na której nosił bransoletę i szybko zrozumiałam, że powstrzymywał się przed wykonaniem rozkazu.

– Kazał ci mnie zabrać, prawda? – spytałam z uczuciem otępienia.

Skinął głową. Patrzyłam na krew, która cały czas spływała po skórze z bransolety. Corbin nie odpuści, dopóki nie będę jego, a Rhaven nie mógł sprzeciwić się temu rozkazowi. Miał nieustannie na mnie polować i żadna siła na świecie nie mogła go powstrzymać.

Chyba że zakończę to tu i teraz.

– A więc chodźmy – powiedziałam.

Ruszyłam w jego stronę, lecz powstrzymała mnie ręka zaciskająca się na ramieniu.

– Grace – warknął Conall. – Co ty wyprawiasz?

– Przepraszam, muszę to zrobić.

Mama. Moja mama żyła i zamierzałam ją odzyskać. Nic innego się nie liczyło. Wiedziałam, że tak po prostu mi jej nie oddadzą. Potrzebowałam czasu, żeby ją odnaleźć. Potrzebowałam czasu, żeby znaleźć sposób, jak powstrzymać sektę i Pradawnego.

Nie spoczną, dopóki nie zgarną mnie w swoje ręce, a ja nie poddam się, dopóki nie powstrzymam tego zła. Nigdy. Dlatego musiałam pójść z Rhavenem. Musiałam zyskać na czasie i istniał na to tylko jeden sposób – zawarcie umowy z Pradawnym.

Wyrwałam się z uścisku i podeszłam do skrzydlatego mężczyzny, który oszukiwał mnie od samego początku.

– Jeśli to zrobisz, nie będzie powrotu! – krzyknął walq.

Nie odważyłam się odwrócić i spojrzeć mu w twarz. Wpatrywałam się za to w czarne jak otchłań oczy – jedno w całości wypełnione czernią, drugie zwykłe. Rhaven nie odezwał się ani słowem, tylko zgarnął mnie w ramiona i wzbił się w powietrze.


Skrzydlaty GrzechWhere stories live. Discover now