Część 27. Listopad 1942. Wicia

239 42 8
                                    

Za oknem pada deszcz. Siedzimy z matką w gabinecie stryja Jana, nad elementarzem. Nieznośne bóle kręgosłupa u stryja znów wzmogły się wraz z jesienną słotą i zmusiły go do zaniechania jakiejkolwiek aktywności. Tkwię na sofie, z książką na kolanach, pod czujnym okiem matki. Czytanie wciąż idzie mi bardzo mozolnie. Matka siedzi przy biurku stryja Jana, z którego teraz często korzysta.

Słyszymy pukanie.

- Proszę - mówi matka.

Major Geist staje w drzwiach. Dziwne, bo o tej porze zwykle jest w pracy. Od razu uderza mnie, że jest śmiertelnie poważny, nawet na mój widok się nie uśmiecha, co zwykł robić. Stoi sztywno w progu, trzymając czapkę pod pachą i milczy. Jakby za chwilę miał złożyć jakiś wyjątkowo nieprzyjemny raport.

- Witam, czy mogę zająć pani chwilę? - odzywa się wreszcie.

Matka podnosi na niego wzrok.

- Słucham pana.

Major robi krok do przodu, odwraca się i starannie zamyka za sobą drzwi.

- Mam wiadomości o pani mężu - dodaje półgłosem.

Matka wstaje, robi krok naprzód i nagle zamiera, uświadamiając sobie coś.

- On nie żyje? - podejmuje bez tchu.

- Niestety tak.

Matka zatacza się i uderza plecami o kant biurka. Tylko błyskawiczna interwencja majora, który przytrzymuje ją za ramiona, chroni ją przed upadkiem.

Upuszczam książkę. Obracam się w kierunku poręczy sofy, wciskając w nią brodę. Patrzę i słucham. Major wpatruje się w matkę uważnie:

- Dobrze się pani czuje? Może pani usiądzie?

- Nie, nie - odpowiada matka szybko. - Czy to pewne?

- Tak.

- Czy wiadomo... jak to się stało?

- Zginął w listopadzie trzydziestego dziewiątego - mówi major.

- Jak to - zginął?! Przecież powiedział pan, że trafił do niewoli, do oflagu!

- Usiłował uciec - wyjaśnia major. -  Jakiś nadgorliwy głupiec, wbrew przepisom, które nakazują karanie prób ucieczki oficerów jedynie umieszczeniem w areszcie, zaczął strzelać. Bardzo mi przykro, Paulino. Powinna była pani dostać pismo w tej sprawie, dawno temu. To tragiczne niedopatrzenie. Obawiam się, że ktoś usiłował ukryć prawdę. Zapewniano mnie, że żołnierz odpowiedzialny za śmierć pani męża, poniósł karę.

- Karę? - odzywa się matka, tłumiąc gniew. - Spędził trzy dni w karcerze? A może zmniejszono mu przydział papierosów?! Cóż za tragiczne niedopatrzenie. Przecież wy, urzędnicy, jesteście tacy pedantyczni, prowadzicie szczegółowe kartoteki, wręczacie rodzinom świadectwa zgonów pomordowanych przez siebie ludzi!

Major nie spuszcza z niej wzroku i nie uwalnia jej z uścisku, jakby w obawie, że runie jednak na podłogę.

- Wiem, że to nie są wiadomości, na które pani czekała.

- Nie oczekiwałam cudu - stwierdza matka oschle, prostuje się i oddycha głęboko. - Dziękuję, że zadał sobie pan tyle trudu... Albrechcie. Proszę... teraz... zostawić mnie samą.

- Oczywiście - cofa dłonie. - Muszę teraz wracać do biura, przyjechałem, bo nie chciałem zwlekać z tą wiadomością. Za kilka dni otrzyma pani oficjalny dokument, jednakże dla państwa dobra sugerowałbym, aby tę wiadomość nie rozgłaszać, nie urządzać pogrzebu. Jeśli mógłbym coś jeszcze dla pani zrobić...

- Nie! Proszę mnie zostawić! - odpowiada matka histerycznie, o dwa tony za głośno.

Major kiwa głową, strzela obcasami i pośpiesznie wychodzi.

Matka odwraca się, kładzie obie dłonie na blacie biurka, pochyla się, a jej ramionami wstrząsa tłumiony szloch.

- Mamo?

Matka reflektuje się, prostuje i zerka niepewnie przez ramię, jakby całkowicie zapomniała o mojej obecności.

- Idź po stryja Jana - nakazuje. - Niech tu przyjdzie. Natychmiast. Powiedz, że to bardzo ważne.

Mówię stryjowi wszystko to, co usłyszałam. Jest wstrząśnięty.

Wracam wraz z nim do matki.

- Paulino, Wicia właśnie mi powiedziała - Jan odzywa się łagodnie, już od progu.

Matka wstaje zza biurka, unosi wysoko podbródek i obrzuca go wyniosłym spojrzeniem.

- Gustaw nie żyje. Umarł król, niech żyje król - mówi z goryczą.

A potem szybkim krokiem wychodzi z pokoju.

Stryj Jan patrzy na mnie, oniemiały. Chyba niewiele rozumie z tego, co właśnie powiedziała matka. Podobnie jak ja. Matka często mówi rzeczy, których sens zrozumiały jest tylko dla niej. Jest wykształcona, oczytana. Helena mówi, że to metafory.


Przed kolacją słyszę jakieś zamieszanie w sieni. Zbiegam po schodach do ich połowy i tam zatrzymuję się, oniemiała. Nina stoi przy drzwiach, słaniając się na nogach. Cały przód jej płaszcza jest czerwony.

- Jezus Maria! - woła pani Wanda.

Nina zatacza się i przytrzymuje ściany.

- To nic takiego, draśnięcie – mówi z wyraźnym trudem.

Robi krok do przodu i zwala się z nóg.

Pojawia się matka z Ewą, we trzy wnoszą Ninę do pokoju, kładą na łóżku, zaczynają rozbierać

- Wandziu - prosi matka rzeczowo. - Przynieś miskę z ciepłą wodą, musimy to obmyć.

- To rana postrzałowa - szepcze Ewa.

- Chyba tak.

Stoję w drzwiach i patrzę, nikt nie zwraca na mnie uwagi.

- Idź zaraz do telefonu i zadzwoń do Heleny. Powiedz jej, że Nina miała poważny wypadek, straciła dużo krwi, niech Helena natychmiast przyjeżdża.

- Ona potrzebuje doktora – mówi Ewa. - Powinniśmy ją zawieść do szpitala. Trzeba wyjąć kulę, Helena nie zdoła. Będzie jak z Hanią...

- Rób, co mówię, nie dyskutuj! Powiedz... powiedz jeszcze, że to ma związek z Janiną Popławską. Mam nadzieję, że Helena zrozumie, o co chodzi. Wiciu! Idź stąd natychmiast. Pani Wando, proszę zabrać stąd Wiktorię!


Nieco później pani Wanda przynosi do mojego pokoju kawałek marchewkowego ciasta i mleko.

- Gdzie mama? - pytam zaniepokojona.

- Z panienką Niną. Przyjechała panna Helena z doktorem. Nie trzeba się martwić.

- Czy Nina umrze?

- Co też panienka wygaduje! Oczywiście, że nie umrze. Lekarz wyjmie kulę i będzie po wszystkim.

Widzi, że jej nie wierzę. Głaska mnie po głowie i uśmiecha się. Nadal jej nie lubię.

- Był kocioł - dodaje.

Nie wiem, co to słowo znaczy.

- Dlaczego ją postrzelili? - drążę. - Przecież nie zrobiła nic złego.

- Oczywiście, że nie. Znalazła się w złym miejscu, o złej porze. Żołnierze zorganizowali obławę. Dobrze, że udało jej się uciec. Zjedz, dziecino i idź spać. Jutro zobaczysz się z siostrą.

Duch (Zakończone)Where stories live. Discover now