Część 45. Luty 1943. Wicia

207 40 6
                                    


- I znów nie będziemy się widywać – mruczy Ewa posępnie.

Podporucznik jest w jej pokoju, bawi się z rocznym Adasiem w samolot.

- Fruu... Jestem Junkersem Ju-52 i dowożę zaopatrzenie dla dzielnych obrońców twierdzy Stalingrad!

- Dziwię ci się, że możesz o tym, ot tak, żartować - mówi Ewa.

- A cóż mi pozostaje – odpowiada podporucznik i siada w bujanym fotelu, wciąż trzymając zachwyconego „podniebnymi wyczynami" Adasia w ramionach. - Bóg jeden wie, gdzie jest teraz Jorg i czy kiedykolwiek wróci do domu.

Ewa zrywa się z krzesła, podporucznik wstaje w tym samym momencie. Przez chwilę stoją bardzo blisko, z dzielącym ich Adasiem, który coś tam gada po swojemu i dotyka rączką na przemian matki i młodego oficera.

- Kiedy to wszystko wreszcie się skończy? – szepcze Ewa i opiera głowę o ramię podporucznika.

Zamierają w tej, moim zdaniem, niewygodnej pozycji. Adaś się wierci. Obserwuję ich jeszcze przez chwilę, a potem moją uwagę przykuwa matka, która wnosi po schodach przewieszony przez ramię mundur. Podchodzi do drzwi pokoju majora i wtedy mnie dostrzega:

- Ty nie na kolacji, Wiciu?

- Pani Wandzia jeszcze nie wołała – odpowiadam przytomnie.

- Ach, tak...

Dziwnie nieobecna i zamyślona matka puka do pokoju naprzeciwko, a kiedy major otwiera, wręcza mu mundur.

- Dziękuję – mówi major. - Nie wejdzie pani?

- Jak mniemam, wszystko już sobie wyjaśniliśmy. Jeżeli chciałby pan coś zjeść przed wyjazdem, za chwilę będzie kolacja.

- Nie, dziękuję. Czekałem tylko na mundur.

Matka przytakuje i schodzi na dół. Major mnie nie zauważa i zamyka drzwi.

Wyzdrowiał i wyjeżdża – myślę sobie, wspominając z nieokreśloną tęsknotą spędzone z majorem miłe chwile. A potem powraca wspomnienie tamtej nocy, gdy zostałam brutalnie wyrwana ze snu i niemal wyrzucona przed dom, na śnieg... Wzdrygam się, zdjęta nagłym lękiem, który niczym kruk, które widuję na polach, rozpościera nad moją głową swoje czarne skrzydła i rośnie, rośnie...

- Kolacja, nie słyszysz?! - Nina chwyta mnie za rękę i ciągnie w dół schodów.


Major pojawia się w progu, gdy kończymy wieczorny posiłek. Wygląda jak zwykle nienagannie: ubrany w czysty, odprasowany mundur, wyglansowane buty, starannie ogolony, tylko opatrunek na jego głowie przypomina o wypadku i długim niedomaganiu.

- Smacznego. Chciałem podziękować panu za wyrozumiałość – zwraca się bezpośrednio do stryja. - Wobec mojej niespodziewanej wizyty i szeregu kłopotów, które sprawiłem.

Brwi stryja wędrują w górę.

- Sprawił je pan przede wszystkim mojej bratowej, która z anielską cierpliwością pielęgnowała pana w chorobie – mówi. - Ze swojej strony mogę tylko wyrazić nadzieję, że oglądam pana w moim domu po raz ostatni...

Pomimo słabego światła naftowych lamp, widzę, że coś złego dzieje się z majorem. Blednie, jego twarz się ściąga. Podnosi dłonie do twarzy, jakby chciał się przekonać, że głowę ma na swoim miejscu. A potem zatacza się i próbując w ostatniej chwili uchronić od upadku, przytrzymuje się przeszklonych drzwiczek kredensu. Ciężki mebel przechyla się i wysypuje się z niego porcelanowa zastawa.

Major upada na podłogę, a tuż obok niego z łoskotem rozbijają się talerze i filiżanki.

Przerażona, kulę się na krześle i zatykam uszy dłońmi. Pomimo to docierają do mnie krzyki, piski moich sióstr, przekleństwa stryja. Ewa wybiega do holu i woła podporucznika. Matka nachyla się nad nieprzytomnym majorem:

- Boże przenajświętszy... - szepcze.

- Teraz to dopiero kłopot sprawił, swołocz – lamentuje pani Wanda. - Przecież to porcelana miśnieńska, świętej pamięci pradziada pana dziedzica pamiętała...


Potem, już na górze, słyszę krótką wymianę zdań pomiędzy przytomnym już majorem, a matką:

- Narobiłem bałaganu?

- Potłukł pan zastawę rodową, prawie stuletnią. Nie można było się futryny przytrzymać?

- Jakoś mnie zamroczyło. Przyszedł ostry ból głowy.

- Mówiłam, że trzeba leżeć i wypoczywać. Doktor też przed tym ostrzegał, ale pan oczywiście wie lepiej i nikogo nie słucha.

- Niech pani zawoła Rainera. Decyzji nie zmieniłem. Pomoże mi zejść na dół i wracamy do Lublina.

- Telepać się w aucie, w tych warunkach, w śnieżnych koleinach i kompletnej ciemności?! - oburza się matka. - Dzisiaj nigdzie już pan nie pojedzie. Jesteśmy z podporucznikiem w tej kwestii jednomyślni.

- To ja wydaję rozkazy Rainerowi, nie on mnie.

- Ale mnie pan nie rozkazuje. Jak będzie trzeba, benzynę z baku spuszczę... w śnieg!

- Niechże pani nie bluźni. Jak już zechce pani spuszczać, to przynajmniej do kanistra. Toż to płynne złoto w dzisiejszych czasach.

- Jeszcze się żarty pana trzymają!

- Dobrze, zostanę, choć nie sądzę, by ta wiadomość ucieszyła pani szwagra. Proszę poprosić do mnie Rainera.

Duch (Zakończone)Where stories live. Discover now