Część 76. Grudzień 1943. Paulina

256 35 11
                                    

W wigilijną noc siedziałam sama w ciemnym pokoju. Sen nie nadchodził.

W czworakach wciąż było głośno, wstawieni żołnierze, którzy wcześniej śpiewali kolędy, teraz zmienili repertuar na sprośne, wojskowe piosenki. Na szczęście okna zostały jeszcze przez Zośkę starannie zabezpieczone przed zimą pakułami, co tłumiło te niepożądane odgłosy.

Zatęskniłam za ciszą, dalekim pohukiwaniem sowy i cykaniem świerszczy, które to odgłosy powitały mnie, kiedy półtora roku temu przyjechałam do Niewiadowa.

Choć wiedziałam, że w gruncie rzeczy powinnam być wdzięczna losowi za tę hałaśliwą zgraję, z Blanckiem na czele, który patrzył na mnie wilkiem od tamtej sprawy z nieszczęsnym Sauerem. Pracownicy folwarku przynosili opowieści o napaściach rabunkowych na sąsiednie dwory, jak i domostwa we wsiach, a nawet o regularnych bitwach pomiędzy wrogimi sobie frakcjami „ludzi z lasu" o zagarnięty w ten sposób łup, których ofiarami, nierzadko, padali przypadkowi ludzie. Te akty zwykłego bandytyzmu wyraźnie nasiliły się w ostatnich tygodniach. Cóż, każdy chciał mieć na święta stół uginający się od jadła.

My, póki co, byliśmy bezpieczni.

Jak długo to wszystko miało jeszcze trwać?

Słyszałam też głosy inne, niepokojące, o konieczności zmian, nowym porządku, rychłym kresie panowania „panów". Nieraz takie rozmowy milkły, kiedy pojawiałam się w pobliżu.

Kiedy takie słowa docierały do uszu Jana, sprawiały mu szczególną przykrość, niezmiennie postrzegał bowiem ludzi, których znał od małego, jako oddanych i życzliwych. Gorzka świadomość, że wszystko, na co pracował przez całe życie, może pójść wniwecz, czyniła w jego sercu i głowie chaos trudny do opisania dla mnie, wychowanej w mieście i nie przywiązanej do ziemi.

Wnet usłyszałam ujadanie Burka, co mnie nie zdziwiło, bo nie raz zdarzało się, że pies szczekał w środku nocy bez powodu.

A potem nastąpiło głuche pacnięcie, jakby coś uderzyło w szybę mojego okna. Wzdrygnęłam się, zdjęta lękiem. Po chwili pacnięcie powtórzyło się. Zerwałam się na równe nogi. Ostrożnie podeszłam do okna i wtedy trzeci śnieżny pocisk rozpłaszczył się na szybie. Odsunęłam zasłonkę, zerknęłam ostrożnie w dół i zdębiałam.

Na przysypanym śniegiem trawniku, przy żywopłocie, stała okutana ciemnym płaszczem postać, wyraźnie widoczna w świetle księżyca. Machała do mnie dłonią. Dookoła tańcował rozradowany Burek.

Tadeusz?

Rany boskie, przecież ktoś go zobaczy!

Przez chwilę biłam się z myślami. Potem chwyciłam wełnianą chustę, bo ubierać się nie miałam czasu i narzuciłam na plecy. Możliwie najciszej zeszłam na dół, potem przez salon i salonik dopadłam do drzwi na boczny ganek. Uchyliłam je z trudem, z powodu zalegającego na ganku śniegu, ale nie musiałam nawet wychodzić na mróz. Tadeusz stał już po drugiej stronie drzwi. Szybko wsunął się do środka i chwycił mnie w objęcia.

Szaleniec. Był lodowaty, pachniał mrozem i czymś jeszcze... Czyżby bimbrem?

- Zwariowałeś – wymruczałam w kołnierz jego płaszcza.

- Ciii... Chodźmy gdzieś spokojnie porozmawiać. Geista nie ma? - dopytywał szeptem.

- Został w Lublinie. Jak udało ci się zmylić wartowników?

- Jakich wartowników? Wszyscy pijani, świętują w czworakach.

Nie chciało mi się wierzyć, że Blanck aż tak pofolgował żołnierskiej dyscyplinie, że nie wystawił tej nocy wartowników.

Duch (Zakończone)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz