Część 78. Styczeń 1944. Paulina

296 38 35
                                    

Nie wiedziałam dlaczego, ale prześladowało mnie przekonanie, że Geist zabiera nas do Lublina po to, by odebrać mi Martina i oddać chłopca pod opiekę Ilse. Był w tamtym dniu od rana w wyśmienitym humorze, zrugał lekarza, który kazał mi wypełnić skomplikowany kwestionariusz. Potem imały się go niezbyt wykwintne żarty i ochoczo przystał na propozycję Wici, by pójść na ciastka. Pomimo, że życie wydawało się toczyć niezakłóconym rytmem, a dzień był piękny, ciepły, niemal wiosenny, próżno było szukać uśmiechniętych twarzy wśród przechodniów w niemieckiej części miasta. Doniesienia z frontu i drakońskie tempo, w jakim Armia Czerwona parła na zachód odbierały resztki nadziei. Jak długo jeszcze – zdawały się pytać dziesiątki podobnych do siebie, przygaszonych, zalęknionych twarzy. Gdzie podziała się buta i pewność siebie najeźdźców, tak dobrze widoczna na ulicach jeszcze w zeszłym roku? Milczały nawet uliczne szczekaczki.

Czekaliśmy na Ilse w cukierni, jedząc obrzydliwe ciastka z erzaców. Mój nieuzasadniony niczym niepokój narastał.

Wtem powietrze przeszyły trzy strzały, gdzieś na zewnątrz, przed cukiernią. Ostatni dosięgnął przeszklonych drzwi, szyba rozbiła się z hukiem. Ludzie krzyczeli, w panice zrywali się ze swoich krzeseł, rzucali na podłogę lub do wyjścia. Chwyciłam Wicię i Martina, przygarnęłam do siebie i pociągnęłam pod ścianę. Instynktownie wiedziałam, że nie trzeba wychodzić na ulicę, skoro stamtąd dobiegły strzały. Geist wydobył pistolet z kabury i ostrożnie, pochylony, ruszył ku drzwiom. Padł kolejny strzał. Geist szybko zawrócił i przykucnął obok nas.

- Wyjdziemy przez zaplecze, na podwórze. Na ulicy dzieje się coś niedobrego – powiedział bardziej do Wici niż do mnie.

Na wpół pochyleni, ja z Martinem w ramionach, ruszyliśmy w kierunku drzwi tylko dla personelu, gdzie przed chwilą ukryli się kelner i barmanka. Zszokowani, usunęli nam się z drogi. Dalej było jeszcze jedno, nieduże, ciemne pomieszczenie.

Wyszliśmy na podwórze. Albrecht rozejrzał się, trzymając broń w pogotowiu. Nie było stamtąd innego wyjścia niż na wpół otwarta, szeroka brama wjazdowa, w której leżał zabity niemiecki żandarm. Podwórko odgrodzone było od sąsiednich posesji wysokim, ceglanym murem, z sąsiedniej dochodziły do naszych nozdrzy apetyczne aromaty. Piekarnia – pomyślałam. - Pewnie pieką tam również ciastka dla cukierni. Powinno być przejście, ale go nie było.

Na ulicy znów padły strzały. Wicia się rozpłakała i przywarła do moich nóg.

- Ręce do góry, ty szkopski skurwysynu – usłyszeliśmy za sobą po polsku.

Serce podeszło mi do gardła. Boże, proszę, ocal dzieci – przemknęło mi przez myśl. Odwróciłam się powoli. Młody, rudowłosy chłopak, nie starszy od kolegi Niny - Tomka Warysa i z tak samo rozbieganym, rozgorączkowanym spojrzeniem, mierzył do nas z pistoletu. Ręce trzęsły mu się tak, że broń aż podskakiwała.

- Ale mi się poszczęściło – zarechotał, by ukryć strach. - Szkopski major. Może dostanę za ciebie medal?

Geist się nie wahał. Błyskawicznie ocenił zagrożenie, nie strzelił, ale wymierzył chłopakowi cios w twarz lufą swojego pistoletu. Młody rudzielec zachwiał się i zwalił na ziemię. Geist pochylił się i zabrał mu broń, którą chłopak pod wpływem bólu upuścił. Rzucił na nią okiem przelotnie i podał mnie. Zawahałam się.

- Bierz – warknął do mnie. - Może się przydać.

Zabrałam pistolet i wsunęłam do kieszeni płaszcza.

- A wiesz chociaż, jak odbezpieczyć, głupi gnojku – warknął Albrecht do chłopaka po polsku. - Ilu was tam jest?

Chłopak najpierw dotknął swojego rozbitego nosa, a potem usiłował obrócić się na bok, podpierając rękami, pewnie aby dźwignąć do pozycji pionowej. Geist wykorzystał tę chwilę i nadepnął mu na dłoń. Chłopak zawył z bólu.

Duch (Zakończone)Donde viven las historias. Descúbrelo ahora