Rozdział 67: Ostatni wieczór

133 13 6
                                    

Odstawiłam w połowie pełny kufel piwa na gruby i nieco porysowany stół, po czym zmierzyłam dosyć zniechęconym wzrokiem wnętrze karczmy, w której aktualnie przesiadywałam z moimi trzema męskimi towarzyszami i kuzynką. Nastało już późne popołudnie, a zważając na zbliżającą się jesień, słońce częściowo zdążyło już zajść. Światło dnia powoli gasło, tak jak moja nadzieja. Jeśli nie usłyszę głosu w ciągu najbliższych kilkunastu godzin, jeśli nie znajdziemy tu ratunku... rankiem wyruszymy w drogę. To było już postanowione – pozostawało pytanie, którego nikt nie chciał jednak zadać: Co dalej?

Gwar rozmów stopniowo malał z każdą upływającą godziną. I tak tego dnia nie było tu zbyt dużych tłumów, ponieważ ostatni dzień tygodnia większość mieszkańców spędzała przesiadując w domach. Razem z rodzinami, przechadzając się po okolicy, albo po prostu napawając spokojem. Niedziela zawsze była tu najspokojniejsza – zresztą całkiem podobnie jak u nas.

Zerknęłam kątem oka na Garina, który również był mniej rozmowny niż zwykle. Z łatwością dało się wśród naszej kilkuosobowej grupki wyczuć spore napięcie. Trwało ono zdecydowanie za długo.

Gdy spojrzenie moje i krasnoluda się skrzyżowały, opuściłam intuicyjnie wzrok. Nie wymieniliśmy między sobą słowa od naszej sprzeczki i raczej się na to nie zanosiło – każde z nas było zbyt dumne, by jako pierwsze wyciągnąć rękę na zgodę. Z uwagi na nasze krasnoludzkie pochodzenie można się jednak było tego spodziewać. Może z czasem nam przejdzie i sami zapomnimy za kilka dni o całym zajściu...? Chciałam w to wierzyć, ale przychodziło mi to z pewną trudnością. Nie było mi tak łatwo wyrzucić sobie z głowy usłyszane od niego i wypowiedziane przeze mnie słowa.

Z lekko zaciśniętym gardłem przystawiłam kufel z powrotem ust, opróżniając go do samego dna. Gorzkawy alkohol przyjemnie podrażnił mnie w gardło, ale nie zwróciłam na to nawet uwagi. Nie potrafiłam docenić wcześniejszych przyjemności w obliczu niepewnych wydarzeń, które mogą nas spotkać. Bałam się tego, co nas czeka, choć nie przyznałabym tego głośno.

- Poczekam na zewnątrz – odezwał się nagle Garin, wstając z miejsca.

I tak mieliśmy się zaraz zbierać... Odprowadziłam jego lekko zwieszoną sylwetkę wzrokiem, aż zniknął za skrzypiącymi drzwiami. Westchnęłam do siebie. Chciałabym moc sprawić, żeby wiele z tego wszystkiego w ogóle się nie wydarzyło.

Moje spojrzenie spoczęło na chwilę na stojącym przy ścianie białym kiju. Była to tak naprawdę gałąź Yggdrasila, którą przytachała ze sobą Sjöfn, bo opowiadała dzieciom na rynku jakieś historyjki, jak to mieli w tradycji. Z tym niepozornie wyglądającym badylem wiązała się jakaś legenda, o której moja kuzynka kilka godzin wcześniej wspominała – że jakiś buntownik czy ktoś taki chciał kiedyś zabrać dla siebie obciętą gałąź i wywieźć ją w świat, by czerpać z niej dla siebie korzyści. Coś mu jednak nie wyszło, bo moi przodkowie (jedni z pierwszych z tego rodu) udaremnili jego ucieczkę, a gałąź zachowali dla siebie. Zapamiętałam, że przechodziła ona po prostu z pokolenia na pokolenie, przez które była pilnowana czy coś takiego...

Obróciłam kilka razy w palcach mały stalowy dzwoneczek, który dał mi Gandalf przed naszym wyjazdem. Zapięty na skórzanym pasku widniał na mojej szyi, by brońcie Valarowie go nie zgubić. Czarodziej stwierdził, że jeśli znajdziemy tu ratunek dla Samotnej Góry, to przydałoby się nam szybko dostać do domu – nie galopując na kucykach przez ponad tydzień. Stwierdził, że coś pokombinuje. Ja natomiast nie widziałam sensu robienia z tym zachodu... nie znaleźliśmy żadnego ratunku, więc nie było po co się spieszyć... Jedynym pożytkiem z przekazanej mi przez Gandalfa ozdóbki był fakt, że fajnie prezentowała się na mojej szyi.

- Powinniśmy się zbierać – stwierdził Thorin. – Musimy się jeszcze spakować.

Pokiwałam do siebie smętnie głową. Z ciężkim westchnieniem podniosłam się z miejsca, gdy Thorin z Dwalinem wzięli puste naczynia na drewnianą ladę po drugiej stronie pomieszczenia. Razem z Sjöfn skierowałyśmy się do wyjścia, opuszczając całkiem pusty budynek. Poczułam na ciepłej twarzy chłodniejsze i bardziej rześkie, wieczorne powietrze. Ostatnie promienie słońca oświetlały górną krawędź lasu, którą poruszały sporadycznie powiewy wiatru.

Mój ArcyklejnotWhere stories live. Discover now