Rozdział 96: Sauron chce wojny... więc dostanie wojnę

145 14 16
                                    

Nigdy nie pokazuj, że można cię zranić.

Właśnie ta myśl pojawiła mi się na stałe w głowie, gdy dotarło do mnie, że poprzedniego wieczora przez dobry kwadrans wypłakiwałam się w ramionach Thranduila. Gdy w tamtym momencie zrozumiałam, co w ogóle robię, odsunęłam się i skarciłam gwałtownie w myślach. Nie mogłam pokazywać swoich słabości. Byłam królową i musiałam być silna. Teraz i za siebie, i za męża. Dawać poddanym wzór i wskazywać właściwą drogę. Nigdy wcześniej nie sądziłam, że może to być za cholerę takie trudne.

Jednak zrozumiałam też, że właśnie o to chodziło Colinowi, Sauronowi i Easterlingom – uderzyć w czuły punkt, a potem zgnieść na miazgę. Chcieli pokazać wszystkim, że Erebor wcale nie jest tak silny, jak się wydaje. Jak łatwo można nas złamać. To był ich jeden z ostatnich kroków do wygranej... ale tu czekało ich zdziwienie. Nie zamierzałam się poddać tak łatwo.

Byłam załamana, to oczywiste. Wściekła, zrozpaczona... długo by wymieniać. Tłumiłam to jednak w środku, nie okazując tego w żaden sposób i to nikomu. Dawniejszy pełen zapału błysk w oczach ustąpił na rzecz przeszywającego spojrzenia, które wręcz zdawało się ciskać lodowymi soplami. Wiedziałam, że powinnam rozpaczać nad utratą syna i na swój sposób przeżyć dłuższą lub krótszą żałobę.

Nie zrobiłam jednak tego.

Wzięłam sobie za cel, by jak najszybciej go pomścić. By sprawiedliwość w końcu dosięgła tych, którzy zdecydowanie zbyt długo jej unikali. I nikt, ani nic nie było w stanie mnie od tego powstrzymać.

Ubzdurałam sobie, że nikt nie może mnie widzieć w chwili niedomagania. Poddani, przyjaciele, tym bardziej rodzina. Chłodna maska, którą nałożyłam na twarz, stała się podstawowym elementem każdego dnia. Wszelkie uczucia były tłumione, a jedynie chęć krwawej zemsty wylewała się z moich oczu niczym rzeka.

W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że to ona trzymała mnie jeszcze przy życiu.

***

Minęło pięć dni, od kiedy pożegnaliśmy Thelina. Pięć dni próbowania znalezienia swojego miejsca. Pięć dni odnajdywania jakiegokolwiek sensu. Pięć dni intensywnego rozważania w mojej głowie, kto zasługuje na większe męki.

To właśnie po tych pięciu dniach znalazłam w swoim biurze niedużą kartkę. Z uniesioną brwią, która była wtedy jedyną oznaką jakiejkolwiek zmiany mojej mimiki, wzięłam ją do ręki. Oferta pomocy, czas i miejsce spotkania, jeśli wyrażę na nie chęć. Moje tętno nieznacznie przyspieszyło.

Ledwie godzinę później wypadłam z Samotnej Góry, zmierzając w wyznaczone miejsce. W kieszeni płaszcza znajdywał się skrawek papieru, a przy pasie jedynie miecz i dwa nieduże sztylety. Mój obojętny wzrok skierowany był cały czas do przodu, a broda dumnie uniesiona. Maszerując żołnierskim tempem, przemierzyłam dwudziestominutową drogę, w końcu docierając do celu. Spod mojego buta usłyszałam trzask pękającej gałązki, gdy postawiłam kolejny krok, wchodząc na minimalną wręcz polankę w gęstym lesie. Jeszcze spora część ciemnym liści uporczywie trzymała się gałęzi, nie chcąc spaść na ziemię. Po niebie przesuwały się szare chmury.

- Cieszę się, że przyszłaś – usłyszałam.

Nawet nie drgnęłam, gdy spośród gęstwiny naprzeciwko mnie wyszedł Colin. Mój stalowy wzrok nieruchomo był utkwiony w jego osobie.

- Znowu zamierzasz wsadzić mi do ust truciznę? – odezwałam się pustym głosem.

- Kusząca propozycja – pokiwał do siebie głową – Chociaż nie tym razem. Chcę, by Erebor się poddał.

- Nie zawsze chcieć znaczy móc – odparłam.

- W moim przypadku, zawsze – stwierdził. – Poddajcie Erebor, albo weźmiemy go siłą. Nasza umowa dalej obowiązuje.

Mój ArcyklejnotWhere stories live. Discover now