Rozdział 34: URODZINOWY MARATON (5)

329 29 8
                                    

***

Znajdowałam się w jakimś dzikim lesie, pełnym brzóz, klonów, lip oraz usianych czerwonymi owocami jarzębin. Wszystkie miały na swoich gałęziach liście w złotych i pomarańczowych kolorach, co znaczyło, że jest to jesień. Swoją budową miejsce to bardzo przypominało dolinę, w której się urodziłam - teren przede mną schodził nieco w dół, a po mojej prawej stronie widziałam unoszące się ponad koronami drzew ośnieżone szczyty gór.

Poczułam, jak poruszam się do przodu. Po chwili wyłoniłam się z lasu, a moim oczom ukazało się tętniące życiem miasteczko, położone pomiędzy grzbietami rozległej doliny. Tuż przy granicy lasu płynęła spokojna rzeczka, otaczając swoimi wodami osadę, tym samym tworząc coś w rodzaju fosy. Przeszłam po drewnianym mostku nad płynącą wodą i rozejrzałam się dookoła.

Słyszałam mnóstwo rozmów między uśmiechniętymi mieszkańcami, którzy przechodzili pomiędzy straganami targu, a także biegające dookoła dzieci. Na sznurkach rozwieszonych pomiędzy budynkami, nad uliczką wisiały fioletowe chorągiewki z wymalowanymi na sobie promienistymi słońcami. Grała wesoła muzyka, w powietrzu unosiły się boskie zapachy świeżych wypieków z pobliskiej piekarni. Gdybym nie zauważyła wzrostu mieszkańców, pomyślałabym, że jestem w Dale.

- Balder, czekaj!

- Dalej, młoda, nie ociągaj się!

Zwróciłam wzrok na przebiegającą obok dwójkę młodych krasnoludów. Brązowowłosy chłopak minął mnie pierwszy, a kawałek za nim podążała sześcio, może siedmioletnia blondynka, która do złudzenia mi kogoś przypominała. Oboje biegli wzdłuż rzeki i kierowali się w stronę zalesionego brzegu doliny przy stoku gór.

Ruszyłam za nimi i po chwili weszliśmy do lasu. Przeszliśmy kawałek w jego głąb po wyłożonej płaskimi kamieniami ścieżce, która już nieco zarosła mchem. 

- Chodź, siostra! Ostatni przy drzewie to zepsuty jeleń! - krzyknął chłopiec, rzucając przez ramię spojrzenie na dziewczynkę.

- To niesprawiedliwe, jesteś starszy ode mnie!

- Też bez przesady, to tylko cztery lata!

Po chwili chłopiec zwolnił i zatrzymał się przed zasłoną, utworzoną przez długie gałęzie wierzb, rosnących w kręgu. Obok nas płynęła rzeka, którą wcześniej przechodziłam i wpływała ona pod część gałęzi i znikała za nimi. Kiedy blondynka do niego dobiegła, odsunął liście i przeszedł na drugą stronę, a jego siostra i ja za nim.

Moim oczom ukazała się polana otoczona ze wszystkich stron płaczącymi wierzbami, których gałęzie zdawały się tworzyć coś  w rodzaju zasłony, by uchronić ją przed widokiem niepożądanych gapiów.

Na jej środku rosło potężne drzewo o grubym pniu w kolorze tak jasnego beżu, że zdawał się o być prawie że biały. Na rozłożystych gałęziach rosły dużej wielkości liście, które w przeciwieństwie do tych na reszcie drzew, wciąż były żywo zielone. Woda rzeki, która wpływała tu pod gałęziami wierzb rozdzielała się na dwa wąskie koryta i od dwóch stron napotykała konar drzewa. 

- Ładne, prawda? - dziewczynka stanęła obok brata.

- Jest cudowne, Irina. - objął ją ramieniem.

Moje oczy rozszerzyły się w szoku na imię, wypowiedziane przez chłopca i w tym momencie przed twarzą błysnął mi obraz ciemnofioletowej flagi ze złotym słońcem pośrodku, a potem nie widziałam już nic i zrozumiałam, że mój sen się skończył.

***

Kiedy nastał wczesny poranek, jeszcze zanim słońce zdążyło wynurzyć ponad horyzont, poczułam na kolanach niewielki ruch, co wybudziło mnie ze snu. Jęknęłam cicho i otarłam policzek o futrzany płaszcz Dwalina, po czym powoli uchyliłam powieki. Zamlaskałam ustami i ziewnęłam. Przetarłam twarz dłonią, przez co krasnolud również się poruszył i po chwili otworzył oczy.

Mój ArcyklejnotWhere stories live. Discover now