Rozdział 47: Masz już tego dość, prawda?

267 18 9
                                    

Maszerowałam żwawym krokiem przed siebie. Słońce wisiało już nisko nad horyzontem, ale wciąż miałam jakąś godzinę czasu, by wrócić, tak jak powiedziałam Dwalinowi. Z północy nadciągały ciemne i ciężkie chmury, zwiastujące potężną ulewę, przed którą miałam nadzieję być już z powrotem w domu. 

Kto mógł zostawić liścik? Królewskie piętro jest dokładnie strzeżone, nie mówiąc już o mojej  Thorina komnacie. Ktoś, kto rzeczywiście był nadawcą, musiał albo być znanym i szanowanym... kimś, albo opracował dobry plan i miał niezłe szczęście. Charakter pisma też nie wydawał się znajomy... nie był zbyt elegancki, ale wystarczająco schludny, by nie podejrzewać o pismo jakiegoś schlanego bandziora z baru.

W tych emocjach nie pomyślałam nawet, by wziąć kucyka. No trudno, nie było to aż tak daleko, a specjalnie spieszyć się nie musiałam - jednostajne, żwawe tempo wystarczało, by wszystko załatwić w planowanym przeze mnie czasie. 

Doszłam do rozstaju dróg. Jedna, ta główna, wiodła wzdłuż linii lasu, na południe, w kierunku mostka nad Bystrą Rzeką. Ta, którą miałam iść ja, wchodziła pomiędzy drzewa, pozostawiając między nimi przerwę o niewielkiej szerokości. Wkroczyłam do lasu, stąpając po ziemistej dróżce, z gdzieniegdzie wystającymi kamieniami lub korzeniami. Ta część lasu była iglasta, więc mimo wszystko wolałam się streścić, bo przed deszczem sosnowe igiełki raczej by mnie za bardzo nie osłoniły.

Po kilkunastu minutach marszu, zboczyłam ze ścieżki, wchodząc w gęstwinę. Idąc po lekkim skosie, wkrótce potem dotarłam do mojego celu. Mym oczom ukazała się niewielka, murowana chatka, w stanie półrozwalenia. Posiadała jedno piętro, w którym niegdyś mieściły się wszystkie pomieszczenia - jedynie sypialnia znajdowała się na poddaszu, które teraz pewnie straciło już podłogę, opierającą się niegdyś na drewnianych belkach.

Przełknęłam ślinę, po czym ruszyłam w  kierunku mini budyneczku. Próg przekroczyłam parę kroków dalej. Odchylone przeze mnie spróchniałe drzwi, powoli wracały na swoje miejsce, nieprzytrzymywane żadną siłą. Pachniało stęchlizną, zgniłym drewnem, a powietrzu unosił się nieprzyjemny zaduch. Obrzuciłam ciemne wnętrze niepewnym wzrokiem. 

- Halo? - zawołałam, odchodząc kilka stóp od wejścia. 

Stanęłam mniej więcej na środku domku. Przez rozbite okno wpadł silniejszy podmuch wiatru, poruszając wiszącym przy stłuczonym szkle kawałkiem materiału. Poczułam niemiły dreszcz, przechodzący po moim ciele. Może to jednak nie był zbyt dobry pomysł...

- Przeczytałam twoją wiadomość. - ogłosiłam - Wiem, że tu jesteś! Pokaż się!

Nagle drzwi zamknęły się, z trzaskiem uderzając o framugę. Obróciłam się z gwałtownym wzdrygnięciem w ich stronę.

- Cieszę się, że postanowiłaś mojemu listowi zaufać. - rozległ się za mną głos.

Poczułam, jak jeżą mi się wszystkie włosy, jakie miałam na swoim ciele. To nie mogło dziać się naprawdę...

- Chyba sobie ze mnie żartujesz... - wycedziłam pod nosem, obracając się w stronę niezwykle zadowolonego z siebie Colina - Thranduila się prędzej spodziewałam, niż ciebie!

Zrobił smutną minę, przykładając sobie dłoń do serca.

- Nie wierzysz w moje szczere intencje? - spytał, 'zraniony'.

- 'Szczere intencje'? - wyśmiałam - Dlaczego niby chciałoby ci się mi pomagać? Nienawidzisz mnie.

- Tu się, złotko, mylisz. To ty mnie nienawidzisz.

- Słusznie. - kiwnęłam w zgodzie głową - Więc po cholerę zostawiałeś mi jakiś liścik?! Przecież nie obchodzi cię moje życie!

- Znowu błąd, mała. - zaprzeczył, po czym zaczął powoli się do mnie zbliżać.

Mój ArcyklejnotWhere stories live. Discover now