Rozdział 6

432 54 9
                                    

Karol

Postawiłam Bellę bezpiecznie w garażu. Wyłączyłam silnik i jak zwykle siedziałam jeszcze chwilę w zupełnej ciszy. Pierwszy raz uśmiechałam się, wspominając mijający dzień. Co za hipokryzja... Połowę popołudnia smuciłam się przy prowizorycznym grobie taty, obiecując mu piękny pomnik, gdy tylko uzbieram pieniądze. I zarzekałam się, że nigdy nie doświadczę szczęścia... by po kilku godzinach chichotać w towarzystwie nieznajomego...

Pozbierałam skrawki, jakie zostały z jego wizytówki, używając przy tym całej swojej silnej woli, by na nie nie spojrzeć. Kiedy je rwałam, nie przeczytałam nawet jego nazwiska. Nie chciałam wiedzieć, kim był, by nie katować się myślami. Przerobiłam to już z Miłoszem, którego losy śledziłam w social mediach. Dopiero gdy przestałam to robić jakiś rok temu, było mi łatwiej.

Nim zdążyłabym zmienić zdanie, wysiadłam i pobiegłam do kontenera ustawionego przed posesją. Z nostalgią rozsypałam papierki w różnych częściach kubła i poszłam do bagażnika po zakupy.

Zamknęłam garaż i szybko ogarnęłam to, co musiałam.

Było późno jak na mnie. Dochodziła dwudziesta druga. Normalnie o tej godzinie już spałam, dzisiaj jednak miałam ochotę na lampkę wina.

Nie posiadałam kieliszków, ale ze szklanki smakowało tak samo. Chwyciłam gruby koc i weszłam do maleńkiego zapuszczonego ogródka. Pan Zbigniew był takim samym odludkiem jak ja, tyle że starszym – na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że o sto lat. Usiadłam na swoim wysłużonym leżaku. Dostałam pozwolenie, by korzystać z ratanowego wypoczynku właściciela, ale nie miałam śmiałości. Był nowiutki. Pan Zbigniew dostał go od wnuka, który chyba tylko czekał na jego śmierć, by zgarnąć dom w spadku.

Mój fotel był wygodny. Na tyle, że nie raz w nim usnęłam. Dzisiaj nie widziałam szans na to, bym zmrużyła tu oko. Po pierwsze, było wyjątkowo zimno, po drugie, wątpiłam, czy w ogóle uda mi się zasnąć. Wciąż miałam przed oczami roześmianą twarz Teodora. Byłam pewna, że długo będę fantazjować o tym, jak by to było, gdybym stała się kimś innym. Kimś, kto mógłby zasypiać i budzić się w objęciach mężczyzny...

Westchnęłam i wychyliłam szklankę do końca. Wróciłam do rzeczywistości. Teraz marzyłam tylko o tym, by jutro był ciepły wieczór, bym mogła odreagować dzisiejszy incydent na swój sposób.

Wróciłam do mieszkania i nie zapaliłam żadnych świateł. Nie lubiłam jasności. Gdyby to ode mnie zależało, byłoby ciemno całą dobę. Umyłam twarz i zęby, a potem przebrałam się w piżamę. Byłam jak ślepiec. Doskonale funkcjonowałam na swoim metrażu „bez oczu".

Położyłam się do łóżka i jak zawsze, gdy nie mogłam zasnąć, zwinęłam się w kłębek, jakbym sama była jedyną osobą na ziemi, która mogła mnie przytulić. To naprawdę pomagało...

Przywitanie dnia również nie odbiegało od normy. Nie byłam rannym ptaszkiem, ale nocnym markiem też nie. Prawdopodobnie to dzięki czarnym roletom spało mi się dobrze, gdy na zewnątrz słońce świeciło już w najlepsze.

Dzisiaj akurat nie świeciło, z czego byłam niezadowolona.

Zwlekłam się z łóżka. Wiedziałam, że odrobina szczęścia, której wczoraj zaznałam, będzie przez kilka dni bezpośrednim powodem mojego wisielczego nastroju. To jak pokazać dziecku upragnionego cukierka, a następnie oddać go komuś innemu. Teodor był takim cukierkiem.

Wstawiłam wodę na kawę i otworzyłam komputer. Nie zamierzałam się dzisiaj kąpać. Nienawidziłam tej czynności i nie miałam przed kim się tego wstydzić. To jeden z pozytywów sytuacji, których mogłam ze świecą szukać.

Pracowałam z małymi przerwami na mycie zębów, toaletę i jedzenie, nadrabiając zaległości z powodu wczorajszego urlopu.

Wieczorem gdy kolejny raz patrzyłam na stos brudnych naczyń, pożałowałam zepsutej zmywarki. Jutro – postanowiłam i wróciłam do komputera, by dokończyć ostatni jadłospis dla klienta.

Idąc spać, uśmiechnęłam się do siebie. Nie musiałam przebierać się w piżamę. Cwaniara ze mnie... Nie musiałam, bo nawet nie zdążyłam jej zdjąć od rana.

*

Całe dwa tygodnie czekałam na pierwszy upalny dzień. Oznaczał jedno – dzisiaj odreaguję. Musiałam tylko przetrwać jakoś do zmierzchu.

Nakręcona czekaniem, miałam problem, by skupić się na czymkolwiek innym niż odliczanie czasu. Ale wytrwałam. Wieczorem wzięłam ręcznik i poszłam do Belli, która zawiozła mnie w upragnione miejsce.

Niestrzeżona strefa miejskiego kąpieliska była piękna. Nie zawsze tak mi się podobała. Kiedy w tamtym roku za pierwszym razem wchodziłam do wody w kompletnej ciemności, byłam całkowicie przerażona. Pragnęłam poczuć na skórze krople, ale aura panująca wokół kazała mi uciekać. Przywiązanie i bezgraniczna miłość do żywiołu wygrały jednak ze strachem. Kolejne próby stopniowo oswajały moje nerwy. Niepewność powtórzyła się na początku nowego sezonu – i także starałam się ją zignorować jak za pierwszym razem. Sezon dla mnie był krótki – musiałam więc z niego korzystać.

Brr... Dla normalnych ludzi z pewnością było za zimno na nocne kąpiele. Ale dla mnie to jedyna szansa na ten rodzaj spokoju, który może dać jedynie pływanie. Miałam na to zaledwie kilka miesięcy w roku.

Tylko ja i woda – mój żywioł, moja niespełniona miłość.

Dwie godziny, czasem trzy... Tyle czasu opływałam zalew, a raczej unosiłam się tylko, bo pływaniem bym tego nie nazwała. W każdym razie byłam wyczerpana. Miałam za to gwarancję, że z podekscytowania znów będę musiała zasypiać w pozycji embrionalnej.

Tak też było, ale w końcu padłam.

Obudziło mnie ssanie w żołądku. Marząc o jajecznicy, doczłapałam do kuchni, by odkryć poważne braki spożywcze. Wolałam robić zakupy po zmroku. Jak wszystko zresztą. Dzisiaj musiałam jednak uczynić wyjątek.

Zmieniłam piżamę na dres, sięgnęłam po czapkę, zarzuciłam kaptur na głowę i poszłam do garażu przywitać Bellę. Wyjeżdżając, pomachałam na powitanie do pana Zbigniewa, który wyrzucał śmieci. Mieszkałam w jego domu od dobrych dwóch lat, a rozmawialiśmy tylko dwa razy. W dniu, w którym podpisaliśmy umowę, oraz zeszłego lata, gdy jego podekscytowany wnuk rozkładał na posesji zestaw ogrodowy. Pan Zbigniew skomentował wtedy z sarkazmem: „Kochany wnuk wie, czego mi potrzeba. Może chociaż ty, młoda damo, z tego skorzystasz".

I tyle spoufalania.

Podjechałam pod supermarket. Zatrzymałam się na możliwie najbardziej odludnej części parkingu. Nie wątpiłam w swoje umiejętności parkowania. Po prostu dmuchałam na zimne, by nie dopuścić do uszkodzenia mojego skarbu przez innych. Większość ludzi otwiera drzwi aut, nie bacząc, że można w ten sposób porysować sąsiednie pojazdy.

Kiedy doszłam do wejścia, uderzyło we mnie gorąco. Z sercem w gardle gapiłam się na przyczepioną kartkę ze zdjęciem... mojej czapki.

Mam twoją czapkę. Zadzwoń, Karol 66387622 (ostatnia cyfra jest taka sama jak pierwsza na twojej tablicy rejestracyjnej) Dora.

Nie pożałujeszOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz