☠️ Fotografia ☠️

75 11 1
                                    


 Tak, jak obiecałem spędziłem cały weekend w domu odpoczywając. Przynajmniej tak powiedziałem reszcie. Shelly mi nie wierzyła, więc zadzwoniła do Sui prosząc ją, żeby mnie pilnowała. Tak też zrobiła. Jednak, gdy była zajęta pracą mogłem spokojnie przeanalizować w głowie misje do wykonania.

Nie mieliśmy zbyt wielu wskazówek, żeby wyłonić z nich podejrzane osoby. Jeśli mam być szczery, to każdy ze szkolnego otoczenia mógł być tymi mordercami. Nie było żadnej pomyłki. Wszystko zrobione na tip top. Byli sprytni i przebiegli, więc trudno było ich namierzyć. Za to oni zawsze wiedzieli, gdzie jestem ja.

Opcji było wiele, ale żadna nie brzmiała racjonalnie. Czy uczniowie z Denvord Academy ryzykowali by własne życie, aby zabijać przyszłych uczniów szkoły? Myślę, że nawet największy psychopata wyczułby, że to się nie powiedzie. Więc, gdybym założył, że to nikt z mojego otoczenia wyszłoby na to, że mordercy to ludzie z zewnątrz. Psychopaci, którzy nauczyli się tego sami.

Jestem martwy. Moje imię i nazwisko wygrawerowano na tablicy cmentarnej. Kilka lat temu cały świat obeszła smutna wiadomość. Bowiem syn znanego polityka Davisa Lainera zmarł na nieuleczalną chorobę. Sztuczne łzy mojego ojca i matki nad moim grobem, w którym nie było nawet ciała. Niezły teatrzyk do telewizji. W gazetach pisano o mnie jeszcze przez kilka tygodni, ale potem znaleziono ciekawszy temat i moja historia poszła w odstawkę. Czasami zastanawiało mnie, czy ojciec nie bał się, że wrócę i powiem całemu światu prawdę. Mógłbym to zrobić. Nic by mnie nie powstrzymało. Ale dobrze jest mi ze świadomością, że jestem martwy dla tamtego świata.

Gdybym przybrał teorię, że zabójcy to ludzie z zewnątrz musiałbym się dobrze zastanowić, kto mógłby wiedzieć o tym, że żyje. I tutaj mógłbym się zatrzymać, bo w świetle mojego istnienia nie wiedział nikt.

Ta sprawa mocno mąciła mi w głowie. Wszystko jakby do siebie pasowało, ale brakowało w tym tego jednego elementu. Poskładania wszystkiego w całość.

Wcześnie rano wyruszyliśmy pod wskazany adres, który wyszukał nam John. Było jeszcze ciemno na dworze i wszystkim chciało się spać. Wsiedliśmy w siedmioosobowy samochód, aby nie wlec się na dwa bez sensu. Jak zwykle kierowanie przypadło mi. Jechałem dość spokojnie, bo mieliśmy sporo czasu na dotarcie. Obok mnie siedziała Shelly, a bardziej to spała wtulona w poduszkę z pingwinem. Miała na sobie wychodny strój, który przedstawiał ją jako lalkę barbie. W środku siedziała Lu z Intesem i Johnem, a na samym końcu Don ze Strucker.

Początkowo Don miał zasilić miejsce obok mnie, ale Shelly uparła się, że nie będzie siedziała na tyle, więc podczas porannej przepychanki z nim wygrała sadzając się obok mnie. Don nie był zadowolony, że musi siedzieć na końcu.

Dotarliśmy przed ósmą. Znalezienie tego domu na totalnym odludziu było wyzwaniem, które zwyciężyłem. Stanęliśmy przed ogromnym domem z basenem. Miał dwa piętra i niezliczoną ilość kamer na ścianach. Zgasiłem samochód, ale wszyscy nadal spali.

— Jakbyście wcześniej chodzili spać, nie mielibyście problemu ze wstaniem wcześniej — powiedziałem na tyle głośno, żeby się przebudzili. Zadowolony wysiadłem zaczerpnąć świeżego powietrza czekając, aż wszyscy wyjdą. Rozejrzałem się dookoła i stwierdziłem, że mógłbym mieszkać w takim miejscu. Zero wścibskich sąsiadów, ładne widoki i dom, w którym nie można się nudzić. Prawie identycznie, jak u Sui.

Gdy wszyscy wyszli wcisnąłem guzik dzwonka czekając na odzew. Odezwał się kobiecy miły głos, który po krótkim zapoznaniu z nami otworzył bramę. W drzwiach domu stanęła średniego wzrostu kobieta. Miała niechlujnie ułożone włosy i zaczerwienione oczy. Zapewne od płaczu. Przy niej stała mała dziewczynka. Na oko miała z pięć lat. Wszyscy po kolei przemknęliśmy przez furtkę by dotrzeć do nieznajomej nam kobiety i dziecka.

The fight of our livesWhere stories live. Discover now