Rozdział Siedemnasty

117 12 0
                                    

Jesienna Róża

W niedzielne popołudnie raz po raz rozbrzmiewały w moich wspomnieniach słowa pana Sylaei sprzed kilku tygodni: „Nie będzie tak źle, jak myślisz". Rzeczywiście, nie było źle. Dobrze spałam, nie miałam koszmarów, a czas dzieliłam pomiędzy pomaganie Fallonowi przy literaturze angielskiej, słuchanie niemal nieprzerwanego przekomarzania się obu kuzynów i podziwianie sukien lady Elizabeth, które falą powodziową wdarły się do szaf domu jej chłopaka. Od czasu do czasu poczucie, że nawet powietrze spiskuje przeciwko mnie, próbując wpędzić mnie w znużenie i ból, ustępowało jak mgła unosząca się znad wrzosowisk. Czułam się wtedy na siłach prowadzić dłuższe rozmowy i myśleć o czymś więcej niż o przetrwaniu dnia. Ba, zaczynałam nawet myśleć o przyszłości. Nie czułam się lepiej od czasu letniego pobytu w Londynie.

Największą atrakcją weekendu była z pewnością jazda konna. W posiadłości znajdowała się imponująca stajnia na czternaście koni. Cztery należały do członków rodziny, jednego przeznaczono dla Elizabeth. Pozostałe służyć miały gościom i personelowi, wedle potrzeby i życzenia. Były też cztery kuce Dartmoor, które książę Lorent ocalił przed rzeźnią po tym, jak kiepsko sprzedały się na aukcji. W sobotę pojechaliśmy szlakiem jeździeckim pod skaliste wzgórza. W niedzielny poranek trzymaliśmy się bliżej dworu, gdzie krajobraz był bardziej malowniczy dzięki drzewom i siatce strumieni. Mogły tu nam również towarzyszyć kuce, które po prostu szły swobodnie za nami. Jadąc, uświadomiłam sobie, czemu tak bardzo tęsknię za St. Saphire i wszystkim, co mogłam tam robić.

– Wiesz już, czym chcesz się zająć po Kable? – spytał Fallon, kiedy po dokończeniu pracy domowej szliśmy pomału górnym korytarzem. Oboje mieliśmy nadzieję, że uda nam się jeszcze trochę pojeździć, ale nasze plany przekreślił padający od wczesnego popołudnia ulewny deszcz. – Nie zostaniesz tu chyba aż do matury?

– Nie, ale muszę gdzieś się dalej uczyć, bo chcę iść na Uniwersytet Atheneański. Szkoda, że St. Saphire nie ma sekcji ponadgimnazjalnej. Chyba po prostu wybiorę jakąś inną londyńską szkołę. Albo pojadę do Genewy.

– A czemu nie Akademia Atheneańska?

– Raczej bym się nie dostała. Nie wyciągnę tak wysokiej średniej.

– Oczywiście, że byś się dostała!

Zerknęłam na niego spod rzęs.

– Pochlebiasz mi. Ale Kable i tak nie da mi porządnej rekomendacji. Mam za dużo nieobecności.

Westchnął z rezygnacją. Z tym argumentem polemizować się nie dało.

– No dobrze, rozumiem, że w takim razie Londyn. Ale skąd pomysł z Genewą?

– Mam tam przyjaciółkę, Joan Llo'arraunę. Znasz ją może?

Zmarszczył brwi, po czym przekrzywił głowę najpierw w prawo, później w lewo.

– Jeśli jej rodzina nie ma tytułu, to nie miałem jak jej poznać. To twoja jedyna przyjaciółka?

Bez zapału wzruszyłam ramionami.

– Babcia kazała mi poświęcać dużo czasu na ćwiczenie magii. Nie miałam za bardzo kiedy poświęcać się zaprzyjaźnianiu... i nigdy też do końca nie umiałam docenić przyjaźni.

– Ach, więc to pewnie dlatego.

Przystanęłam na dole schodów.

– O co ci chodzi?

Minął łukiem balustradę i oparł się o nią z drugiej strony, tak że poręcz oddzielała nas teraz od siebie. Skierował spojrzenie na mój poziom.

Mroczna Bohaterka x CamrenWhere stories live. Discover now