Rozdział 67

1.1K 37 7
                                    

Wróciłam do pokoju, położyłam się na łóżku, jednak nie mogłam spać. Moje myśli zajmowały dzisiejsze zdarzenia. Wyjrzałam za okno. Już jasno? Dobra, skup się, prześpij się chociaż godzinkę...
Obudziłam się. Czyli spałam. Udało się. Ktoś mnie obejmował. Obróciłam się w jego stronę. Wojtek... Mocno się w niego wtuliłam. Przejechał opuszkami palców po moim ramieniu. Pachniał jakoś inaczej... Potem przejechał palcami po mojej twarzy. Po policzku, po szczęce, po wargach. Pocałował mnie. Wtedy już wiedziałam, że to nie on. Wyskoczyłam z łóżka. Na jego miejscu leżał jeden z tych czarnych ochroniarzy. Co do... Na balkonie stało kolejnych dwóch. Z bronią wycelowaną we mnie. Co robić, co robić... Ten z łóżka wstał i złapał mnie za kark. Próbowałam się wyrywać, ale przystawił mi nóż do szyi. Okej, to było straszne. Myśl myśl, jak załatwić 3 chłopów z bronią... Pchnął mnie w stronę wyjścia. Kiedy zatrzymałam się przy drzwiach, znów złapał mnie za kark, ustawił mnie do pozycji, w której byłam lekko pochylona i wyprowadził mnie z pokoju w towarzystwie tych dwóch pozostałych. Niczym w filmie akcji, kopnęłam go w kolano, które wygięło się w drugą stronę i wyrwałam mu nóż, rozcinając gardło. Tym samym nożem rzuciłam w jednego posiadacza broni, który nie zdążył zareagować, zanim nóż miał wbity w szyję, a trzeci był tak skupiony na swoim towarzyszu, że nie zauważył, kiedy do niego podbiegam i z całej siły kopię go w krocze, a potem zabieram jego broń i strzelam w głowę. Wszyscy trzej leżeli mam nadzieję martwi. Tylko co teraz... Usłyszałam krzyk. Ruszyłam powoli w jego stronę. Co tu się kurwa dzieje. Drzwi na taras. Wyjść i wystawić się na ewentualne niebezpieczeństwo? Nie mam wyjścia. Przeładowałam karabin i wyszłam. Widok, który zobaczyłam sprawił, że chciałam sama sobie strzelić w łeb. Wszyscy chłopcy, powaleni na kolana, z bronią przystawioną do głowy, ze zmasakrowanymi twarzami. Stali tak w rzędzie, w moim kierunku. Wojtek spróbował się wyrwać kiedy mnie zobaczył, jednak dostał w twarz z kolby pistoletu. Wycelowałam w czarnoskórego mężczyznę, który trzymał Wojtka. Złowrogo się uśmiechnął. Usłyszałam strzał, na który podskoczyłam. To ja wystrzeliłam? Nie, czarny dalej stoi. Ale Wojtek pada na ziemię.
Obudziłam się, gwałtownie siadając na łóżku. Ciężko oddychałam próbując przeanalizować sytuację.
Jestem w pokoju. Sama. Pali się lekkie światło, mam na sobie ciuchy, jest jasno. Nigdzie nie ma czarnych facetów. Jestem w pokoju sama. Wybiegłam i w mgnieniu oka znalazłam się w pokoju, w którym jeszcze wczoraj się świetnie bawiłam.
- Która godzina?! - Wrzasnęłam, budząc wszystkich.
- Co..? - Odpowiedziały mi tylko zaspane pomruki.
- Która godzina! - Krzyknęłam.
- 11... Nie drzyj się tak...
Nie wiem, czy powiedzieli coś więcej, bo pognałam do wszystkich pokoi chłopaków. W dalszym ciągu były puste. Sypialnia Ahmeda. Tam mnie wczoraj nie było. Biegłam ile sił w nogach przez wszystkie korytarze ogromnej willi. Przed jego drzwiami zatrzymało mnie oczywiście dwóch czarnych mężczyzn. Nie pozwoliłam im się dotknąć, o nie nie. Nie po tym co mi się śniło. Jeden dostał w kolano, drugi w krocze, a ja wbiegłam do sypialni Araba.
- Gdzie oni są?! - Krzyknęłam głośno. Nie odpowiedział mi. W jego łóżku natomiast leżały trzy kobiety, które krzyknęły zdziwione moim widokiem. - English? - Spytałam z nadzieją w głosie. Jedna przytaknęła. Do pokoju weszli obolali ochroniarze, jednak ich powstrzymała gestem dłoni. Ciężko dysząc zaczęłam powoli, łamanym angielskim. Nigdy nie byłam z niego zbyt dobra... - Ahmed. Gdzie on jest?
Kobieta spojrzała na swoje koleżanki i na mnie. - Nie mogę Ci powiedzieć.
- A 4 biali wysocy mężczyźni?
- Z Ahmedem.
- Powiedz mi, gdzie są. - Powiedziałam już zdenerwowana. Krzyknęła coś po arabsku, po czym drzwi się otworzyły, a do środka weszła ochrona. Chcieli mnie wyprowadzić za kark, jak we śnie, ale się nie dałam. Wybiegłam z pokoju.
Co robić, gdzie biec, gdzie się schować... Pokój Michała. Wpadłam tam jak burza. Zaczęłam przerzucać wszystkie rzeczy w nadziei na znalezienie czegoś co mi pomoże. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, kiedy znalazłam jego telefon. Jakie szczęście, że nigdy nie nosił go przy sobie. Trzymałam go w drżących dłoniach, kiedy usłyszałam kroki. Gdzie się schować... Na balkon! Co teraz? Skoczyć? Nie, za wysoko. Na dach! Wspięłam się po poręczy i po rynnie, uważając, żeby nie zgubić cennego urządzenia. Usłyszałam rozmowę po arabsku, po chwili była już cisza. Sms, sms, sms... Wojtek... "gdzie jesteście??????" i "wyślij". Dwie minuty. Dokładnie tyle czasu zajęło mu odpisanie. "Małe komplikacje. Nie myśl nawet, żeby opuścić ten dom. Uważaj na wszystko i wszystkich. Nie odpisuj mi już. Niedługo wrócę." Niedługo? To znaczy kiedy? Ile mam czekać? Siedzieć tu na dachu, czy iść do pokoju? Po kilku minutach pod dom podjechał samochód. Czarny suv. Wysiadło z niego 5ciu mężczyzn w garniturach i ciemnych okularach. Jeden spojrzał w moją stronę. Na mnie. Zsunęłam się z dachu i schowałam w pokoju. Boże, co teraz. Bieg do naszej sypialni. Wbiegam i czym prędzej zatrzaskuję drzwi i opieram się o nie, jakby to coś mogło pomóc.
Spojrzałam na otwarte drzwi balkonowe.
Ktoś tam stał.


WycieczkaWhere stories live. Discover now