DZIEŃ 20 APOKALIPSY
16:13
Scarlett nie wiedział dlaczego jego serce zabiło mocniej na widok poszarpanych przez wiatr, długich czekoladowych kosmyków chłopca pochylającego się nad przepaścią. Był chudy, sylwetki drobnej, niczym maleńkie ziarenko ryżu, a wątłą twarz oczerniały spływające po krystalicznych, młodych polikach łzy. Musiał być w podobnym wieku, co sam Scarlett i może właśnie to było przyczyną jego otumanienia? Dostrzegł swoją czekoladowowłosą wersję w miejscu, którym nocami widział samego siebie?
Książę pod nieuwagę Victora, skanującego spojrzeniem pobliski dach, powoli podniósł się z ziemi. Swoją broń przepasał przez pasek na biodrach, nie czekając nawet na żadne polecenie z ust pułkownika. Powolnym, dyskretnym krokiem pokonał ostatni dystans na dachu budynku, zatrzymując się nad niespełna półmetrową przerwą między dwoma budowlami. Usłyszał jedynie powolne kroki za swoimi plecami, a sekundę później obecność Victora tuż obok, musnęła jego ramię.
— Jak masz na imię? — zapytał delikatnym głosem Scarlett, nie schodząc na dach, który dzielony był z przyszłym samobójcom. Nie chciał go wystraszyć.
Szatyn uniósł nieśmiało kącik ust ku górze, a kolejne, słabe, okrutne łzy rozpoczęły swój wodospad po brodzie nastolatka. Pociągnął on ciężko nosem, a przez całkowicie drżące kończyny, książę łatwo mógł dostrzec u niego strach przed czynem, do którego prowadziła go zła strona umysłu.
— Czy to istotne? Za chwilę mnie nie będzie. Nie będzie... nic — cichy, słaby głos uniósł się w powietrzu niespełna Minutę później. Scarlett wziął głęboki wdech, spoglądając jednoznacznym spojrzeniem w stronę Victora.
Byli w środku apokalipsy, normalny człowiek zacząłby zastanawiać się, dlaczego przejmują się zwykłym dzieciakiem, chcącym odebrać sobie życie, kiedy dziennie liczba populacji Genesis stosunkowo spadała. Żyli w nieludzkich czasach, gdzie śmierć i samobójstwo stały się czymś, co dotykało ich codziennie. Jednak to, że żyli w oblanej krwią epoce, nie znaczyło, że mieli przejawiać nieludzkie zachowania.
— To ważne. Możemy ci pomóc — odezwał się Victor, dokładnie takimi słowami, które w głowie zdążył ułożyć Scarlett.
Spojrzenia obu mężczyzn nie odstępowały szatyna nawet na chwilę, obserwowali dokładnie każdy element roztrzęsionej sylwetki, nerwowe podgryzanie zniszczonej i pokaleczonej wargi czy łzy, które powoli odstępowały mu swych męczarni. Jednak płacz i zaczerwienione, podrażnione oczy zmieniły się jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki w cichy, nerwowy śmiech, który dopłynął do mężczyzn, malując na ich twarzach zdziwienie.
— Każdy tak mówi. Każdy pieprzy, że w takich czasach musimy trzymać się razem, by przeżyć. Każdy daje poczucie bezpieczeństwa, a kiedy wszystko, co piękne upada, wychodzą brudy, a to ci najsłabsi, szczerzy i oddani innym stykają się ze śmiercią swoją lub najbliższych. Straciłem wszystkich, nie chcę gnić w takim świecie, gdzie ludzie, zamiast walczyć z zarazą, walczą sami ze sobą — warknął donośnie rozżalony chłopak, a Victor odruchowo rozejrzał się po okolicy, czy przypadkiem hałasem nie zwabili na siebie kolejnej dostawy obrzydliwych potworów.
CZYTASZ
LYCORIS RADIATA
Teen Fiction[🧟] zakończone Genesis, Amaryllis, rok 2026 ❝Nie trudno jest odciąć od róży kolce, trudniej pozbawić ją śladów po ich istnieniu.❞ Stroną monarchistyczną podzielonego na dwa stany rządzenia kraju ma w końcu władać młodociany książę Scarlett Winter B...