Rozdział 11

1.6K 244 126
                                    

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.


DZIEŃ 4 W CATALEY

10:12

                Tętniące życiem ulice tkwiły teraz całkowicie puste, oblane ciszą. Auta rozbite na ich środku, cieknąca z nich benzyna, dym uciekający finezyjnie ku niebu spod masek samochodów. Gdzieniegdzie płomienie. Żywy ogień umywający się z elektryczności, która jeszcze tydzień temu działała. Wybite szyby sklepowe, wywracane na środku ulicy ludzkie rzeczy. Przewalały się kosmetyki, torebki, portfele, paczki papierosów, wszystko co mogli zgubić uciekający z popłochu ludzie, przerażeni dalszym losem swojego życia. Jednym z tragiczniejszych widoków były ciała. Leżące niektóre od pierwszego dnia epidemii tak po prostu na chodniku. Niektóre świeże, a jeszcze inne z roztrzaskanymi kręgosłupami, świadczące o najpewniej samowolnym skoku z wysokiego budynku.

Cataley miało być bezpieczny.

Epidemia miała się zatrzymać w stolicy. To oddalone miasto miało zostać nazwane bezpiecznym na tyle, aby ewakuować tam przyszłą głowę połowy państwa. Jak wielka szkoda, że to wszystko okazało się jedynie kłamstwem, niedopatrzeniem? Zatajaniem prawdy?

W oczach korpusu Victora zapewne był to błąd generała, natomiast Scarlett widział w tym błędzie szyk zaplanowanych wydarzeń, idealnie i po kolei rozplanowanych w głowie generała Duke'a.

Szli już dobre parę godzin. W przypadku normalnych warunków zapewne podróż do centrum miasta zajęłaby im o wiele mniej czasu. Wykorzystaliby komunikację miejską, samochód, taksówkę. Nie mieli jednak w tym przypadku zbytnio możliwości, ponieważ jedyny autobus, który minęli, stał roztrzaskany o jakąś ciężarówkę, w której wnętrzu tkwiło dalej ciało kierowcy. Do tego przemieszczali się bocznymi ulicami, unikając tych głównych, gdzie często zbierały się resztki żyjących ludzi, którzy widząc grupkę wojskową, liczyliby pewnie na ratunek z ich strony.

Czego oddział Victora nawet samemu sobie nie mógł zagwarantować.

— Ciekawe, jak wygląda Amaryllis Albo inne części kraju. Może jesteśmy już ostatnimi ludźmi na świecie? — mówiła szybko Charlotte, krocząc ostrożnym krokiem po zarwanej podłodze w wysokim budynku.

Zdecydowali się oni na drogę przez opuszczony biurowiec, gdzie zapewne doszło do jakiegoś wybuchu, ewentualnie pożaru, ponieważ ściany ledwo trzymały się w pionie, w niektórych miejscach podłoga zostawiała po sobie przepaści aż na ostatnie piętro, a praktycznie wszystkie meble były wywrócone, ewentualnie makabrycznie zniszczone. Gdyby mogli, chętnie odpuściliby sobie tak okrutny widok i nostalgiczne myślenie, jak tydzień temu jeszcze ludzie normalnie tutaj pracowali. Woleli jednak ominąć podejrzaną, ewidentnie uzbrojoną grupkę ludzi na głównej ulicy. Podczas nieprzespanych nocy nieraz tego typu grupy zażyłych jeźdźców apokalipsy przechadzały się ulicami, chcąc udawać pewnych siebie, świadomych, z czym walczą i na własną rękę wybijać okrutne potwory.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz