Rozdział 49

1.9K 233 19
                                    


DZIEŃ 52 APOKALIPSY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 52 APOKALIPSY

6:31

               Scarlett od koszmaru, który rozsiał się po jego życiu niczym pyłki z nieba we wiosnę, miał wrażenie, że nie potrzebuje już bliskość innych ludzi. Nie potrzebuje żadnej, innej osoby, niż Theo, który dostarczał mu wszystko, czego potrzebował. Był jego przyjacielem, był jego wsparciem. Jedyną osobą, która nie zostawiła go po tym, co wyszło kilka lat temu na pałacowe światło dzienne. Czuł się jak wyrzutek, jego młodsi bracia pod wpływem rodziców odwrócili się od niego, szkalowali go i wyśmiewali przy każdej możliwej okazji już nie tylko dlatego, że wyszedł z szafy i podkreślił jasno przed swoją rodziną, że nie jest heteroseksualny.

Śmiali się z jego koszmaru. Śmiali się z krzyków i płaczu, który nocami wypełniał cały pałac.

Od tamtej pory wiedział, że ludzie w teorii nazywani jego rodziną, tak naprawdę wcale nią nie są. Nikt go nie kochał, był dla nich marionetką, która chcąc zabłysnąć własnymi decyzjami, miała zostać wypruta z emocji, umiejętności myślenia samodzielnie i decydowania o własnym losie. Miał być tym, kim sterował stary, schorowany już król. Jego prawdziwą rodziną był Theo, człowiek dający mu zrozumienie, wsparcie, ciepło i bliskość.

Bliskość, która w mniemaniu Scarletta mu wystarczała. Ta teoria upadła jednak miedzy jego palcami, zsunęła się niczym piasek, gdy tylko zaznał dotyku Victora.

Dotyku, który nie wyginął na jego skórze aż do następnego poranka.

Delikatne, skromne promienie słońca gubiły się za krzywo powieszoną, lekko zakurzoną firanką wiszącą w oknie. Ciepło opadało na zroszone we wczorajszej rozkoszy ciała, wciąż niewyplątujące się ze swoich objęć. Zupełnie tak jakby czar własnej bliskości otoczył ich odpowiednią bazą i stworzył nowe dzieło sztuki, które za kilka lat może miałoby możliwość stać w jakimś szlachetnym, wybitnym muzeum. Promienie budzące dwójkę mężczyzn były delikatne, ciepłe i subtelne. Dopiero co wchodziły, pojawiały się za granicą horyzontu, oświetlając swoim żarem zroszony w bólu i strachu świat. Gdy ludzie ginęli na każdym kroku, a po ulicach sunęły potwory łaszące się na każdą, możliwą, żywą duszę, w tym jednym pokoju w ogromnej rezydencji na obrzeżach Delaney, młody książę powoli rozchylił swoje sklejone snem powieki. Blondyn zarzucił powoli swoje przydługawe kosmyki sprzed twarzy, wyciągając kilka pasem z ust. Przetarł oczy szczypiące od wczorajszych, zasiedlonych się w kącikach łez. Blondyn ocenił rzeczywistość wokół niego. W pierwszej chwili gotowy był stwierdzić, że był w pokoju sam jak palec, z rozczochranymi na wszystkie strony włosami, które przeważnie wiązał w kok do snu, oraz jedynie koszulce jego nocnego kochanka, którą zarzucił na oślep, byle tylko nie spać całkowicie nago.

Dopiero jednak po chwili dotarły do niego dziwne, niezrozumiałe dźwięki zza pleców. Powoli, niepewnie wraz ze skonsternowaną miną odwrócił się na drugi bok, widząc jedynie rozbudzonego już szatyna, który próbował bez użycia rąk pozbyć się długich, jasnych włosów siedemnastolatka ze swojej twarzy. Scarlett prychnął pod nosem śmiechem.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz