Rozdział 35

1.5K 238 102
                                    


DZIEŃ 23 APOKALIPSY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 23 APOKALIPSY

3:00

                   Rzeka odbijała światło księżyca w pełni, a bezchmurne niebo otaczało zalesione tereny wokół rezydencji państwa Lewis. Można by rzec, że w tak spokojnej okolicy, gdzie jedyne niebezpieczeństwo wydawała się nieść sowa wykłócająca się z drapiącym jej drzewo lisem, można by poczuć się swobodnie. Spać spokojnie, bez strachu, bez potrzeby trzymania wart i bacznego obserwowania głównej bramy na posesji, której i tak dwadzieścia cztery na dobę dumnie strzegły dwa owczarki niemieckie. Tak jednak nie było, a pomimo tych wszystkich zapewnień sen Victora jak i Scarletta był niesamowicie płytki i słaby. Każdy, drobny świst powietrza zbudzał dwójkę mężczyzn. Przeważnie starali się spać snem wyczulonym, aby być pod czujnym okiem na wypadek niezaplanowanego ataku. Dzisiaj jednak dziwne przeczucie wierciło bolesną dziurę, wybijając z głowy jakikolwiek możliwy sen.

Victor przewrócił się po raz siedemdziesiąty piąty na drugi bok, wlepiając swoje spojrzenie w obraz chudych pleców księcia na tle przebijającego się przez lśniące czystością szyby, błysku księżyca. Jasne, oblane złotem blond włosy spokojnie rozplątane zaznaczały swój szlak na poduszce w urokliwy wzór różyczek, odsłaniając szatynowi widok na karmelowy odcień skóry na karku nastolatka. Mógł spokojnie dostrzec, jak z płuc ucieka płytki oddech, mierzwiący sierść leżącego po jego stronie psa. Victor podciągnął kołdrę pod swój nos, z ciężkim westchnieniem próbując przymknąć swobodnie swoje powieki.

Jego próby odpłynięcia statkiem pirackim w stronę fal słodkiego snu nie trwały długo, ponieważ już po niespełna sekundzie, wbił swoje spojrzenie boleśnie w sufit, wypuszczając nagromadzone powietrze z płuc. Miał dość własnych głosów w głowie podpowiadających mu, aby przypadkiem nie próbował zasnąć, zasłaniając się powodem czuwania nad bezpieczeństwem księcia. Szatyn przejechał dłonią po własnej twarzy, zacierając nieprzyjemnie przyzwyczajone do ciemności oczy. Nieśmiało uciekł spojrzeniem ponownie w stronę sylwetki Scarletta. Wciąż takiej samej. Przyjrzał się lepiej, zawieszając uwagę na dokładniejszych detalach księcia. Drobnym pieprzyku gdzieś na karku, dziwnej szramie rysującej się na przedramieniu, na którym jakby od spojrzenia Victora zawitała gęsia skórka.

Victor przeklął samego siebie, nie mogąc powstrzymać samego siebie, przed dyskretnym ujęciem między palcami materiału pościeli, którą obaj byli otuleni. Nie wiedział, kiedy obudziła się w nim matczyna, opiekuńcza natura skierowana szczególnie w stronę księcia. Może to dlatego, że na przestrzeni ostatnich dni, poznając się jeszcze bliżej, zrozumiał, jaką skrzywdzoną przez los osobą był. Ewentualnie jego sumienie wyskoczyło mu na prawe ramię, dźgnęło w serce i powiedziało "no stary, polubiłeś tego dziwnego dzieciaka".

Aż sam zaśmiał się pod nosem zażenowany własnymi myślami, chcąc już naciągnąć kołdrę na obleczone chłodem i wysunięte spod ciepła ciało Scarletta. Nie było mu to jednak dane, ponieważ jego mięśnie w ciągu jednej sekundy sparaliżował jeden, wielki dreszcz. A to wszystko przez nagłą syrenę rozlewającą swoje wycie po całym domostwie.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz