Rozdział 57

1.1K 176 6
                                    


DZIEŃ 61 APOKALIPSY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 61 APOKALIPSY

6:31

              Amaryllis okazało się otoczone zewsząd długimi szlakami niekończących się samochodów. Objechali wszystkie możliwe objazdy. Małe, przydrożne uliczki były zamknięte i strzeżone, natomiast te główne, prowadzące z autostrad i większych dróg wydawały się zatrzymać w dziwnym, niezrozumiałym korku sprzed całej, okrutnej epidemii. Sznureczek samochodów ciągnął się już dobre kilka kilometrów przed samą stolicą. Wbrew pozorom w środku byli ludzie, żyjący. Pełne rodziny z dziećmi, pupilami i pojazdami zapakowanymi w całym, możliwym do zamknięta dobytku ich życia. Między samochodami kroczyła uzbrojona policja oraz wojsko, których oddziały bacznie chroniły ludzi przed królobójcami co jakiś czas zbliżającymi się do odgradzających od reszty świata barierek. Przy samym wjeździe do miasta ustawiony był już całkowity kordon policyjny i wojskowy. Kilka zaparkowanych helikopterów i pomniejszych samolotów co chwilę wbijało się w powietrze na pobliskiej, pustej drodze, odbierając kilka, nielicznych osób z całego, ogromnego zgromadzenia ludzi pogrążonych w żalu i rozpaczy. Ludzie przepychali się do nich przez policję, łzy zbijały się z asfaltem a szlochy, kłótnie i błagania rozbijały się całymi, długimi godzinami w powietrzu, a mimo to wciąż toczyła się wojna z szalonymi potworami, które ochoczo ciągnęły do hałasu, który wydobywał się na granicach stolicy.

Był to obraz nędzy. Pokazywał tylko, jak bardzo władza próbowała zaaranżować próbę ratowania cywilów, których w rzeczywistości mieli w głębokim poważaniu. Gdyby było inaczej, zajęliby się mieszkańcami całego kraju, zajęliby się działaniem organizacji takich jak Delaney Alive czy wielu zapewne innych, które ukształtowały się w zawody na wzajemne wybijanie siebie nawzajem. To był obraz, który jednocześnie budził współczucie, nienawiść jak i żal, że ci ludzie naprawdę liczyli na to, że władza zagwarantuje im ochronę.

Był to obraz, na który Victor wraz z resztą wpatrywał się z samego końca kolejki samochodowej, skrywając się gdzieś między ciemnymi zaroślami krzewów. Obserwowali zza ubrudzonej wcześniejszym deszczem szyby samochodowej ludzi w autach, przechadzającą się między nimi policję, która co chwilę wymierzała pociski w stronę próbujących przymierzyć się do ataku królobójców. Obserwowali, jak przy finale całej kolejki wojsko sprawdza dokumenty przyjezdnych, ich wyposażenie, nim utorowano im wjazd do stolicy. Victor na ten widok zacisnął drażliwie swoją pięść, zbijając ją ze skórzaną powierzchnią kierownicy, o mało przy tym nie wciskając klaksonu. Przekleństwo zbiło się w jego ustach, a spojrzenie pełne złości przeniosło się na resztę ich małej drużyny, która z równie wielkim strachem i niepewnością obserwowała sytuacje na granicy stolicy.

— Mogliśmy się tego spodziewać — mruknął z wyczuciem Scarlett, krzyżując swoje ramiona na klatce piersiowej.

Victor na jego słowa westchnął drażliwie, jakby chciał upomnieć go za taką pewność siebie i denerwujący ton głosu, jednak w rzeczywistości miał ochotę się z nim zgodzić. Myślenie, że uda im się wjechać do Amaryllis bez zarejestrowania tego przez republikanów, tak jak było to w przypadku przejazdu do Delaney, Cataley czy innych miast było naiwne. Cholernie naiwne. Republikanie na nich polowali, ustawili całe kordony wojskowe i policyjne na pewno tylko po to, aby złapać ich na samym wjeździe do stolicy, a nie po to, aby jakkolwiek mieć pod kontrolą kto i kiedy wjeżdża do miasta objętego równie ogromną klęską co reszta kraju.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz