Rozdział 12

1.6K 231 120
                                    

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.


DZIEŃ 4 W CATALEY

13:15

                           Słońce wylegiwało się przyjemnie na środku nieba, patrząc, jak świat umiera mu pod nogami, kiedy korpus pułkownika Victora w końcu dostał się do upragnionego pałacu królewskiego. Victor dalej nie mógł pogodzić się z tym, że przyjął plan samego księcia, który był mimo niepewności dość rozsądny. Pałace miały czasami większe wyposażenie niż bazy wojskowe, a ich prywatny zasób amunicji powolnymi krokami się kończył.

Plac przed pałacem był całkowicie pusty. Był spokojny jak zawsze, a Scarlett aż uśmiechnął się pod nosem, przypominając sobie cudowne chwile beztroskiego dzieciństwa. Uwielbiał przesiadywać dniami i nocami na niewielkim balkoniku na górnym piętrze pałacu w Amaryllis i obserwować całe miasto.

— Książę, wiesz, gdzie konkretnie znajduje się zbrojownia, prawda? — zapytała cicho Charlotte, kiedy blondyn obrał prowadzenie całego korpusu. Powoli przekraczał kamienne schodki, a kiedy miał już złapać za złotawą klamkę od wielkich wrót, spojrzał rozbawionym spojrzeniem na resztę drużyny.

— Oczywiście, że nie — prychnął pod nosem, wzruszając przy tym ramionami. — Byłem w tym zamku może trzy razy, kiedy byłem mały. Musimy poszukać, nic w życiu nie jest proste.

Odwrócił się prędko, zrzucając długie włosy ze swojego ramienia. Zdążył usłyszeć jedynie głośne westchnienia ze strony wojskowych oraz urokliwy śmiech Charlotte, za nim doszczętnie i dość odważnie zatopił się w zimnym, ciemnym i pustym wnętrzu zamku. W przeciwieństwie do pałacu w stolicy — nie był chroniony. Przy głównej bramie nie spotkali żadnej straży, która powinna tam być mimo epidemii oraz braku rodziny królewskiej w środku. Nie zdążył zrobić pełnego kroku w przód po ładnie o zdobionej, marmurowej podłodze, a już jego kradziony od wojska, czarny glan zetknął się nieprzyjemną, płynną cieczą.

— Odsuń się, to może być ślina królobójców — warknął nagle Victor, łapiąc usilnie za ramiona arystokraty, aby odciągnąć go.

— To krew, Victor. Człowieka — mruknął spokojnie blondyn, odtrącając dłonie mężczyzny. Jak na zawołanie cały korpus zebrał się przy nich, włącznie z trzęsącym się niczym mała, słodka chihuahua Theo. — Najpewniej cała służba, która pilnowała zamku, nie żyje, więc nikt nam nie pomoże.

Scarlett skrycie liczył, że mimo skali apokalipsy, która rozniosła się po całym Cataley, do zamku nikt się nie dostał. W całej Genesis było ich mnóstwo, a każdy mimo braku rodzin królewskiej był pilnowany jak najcenniejszy klejnot. Na myśl aż przychodziło pytanie, jak bardzo niszcząca i potworna była epidemia, że dostała się nawet do najbardziej strzeżonego miejsca, zabijając przy tym wyszkoloną armię, całą służbę?

Czy w ogóle dało się ją pokonać?

Victor wziął głęboki wdech, rozglądając się po całym głównym korytarzu pałacu. Nie znał ich rozmieszczenia, jednak pewien był, że coś takiego jak zbrojownia powinno być w piwnicy, a same katakumby tego miejsca mogły być większe od całego Cataley.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz