1: XXI

585 55 21
                                    

Naprawdę miło się czyta wasze komentarze, powinniście robić to częściej, a naprawdę dzisiaj ( a zwłaszcza na końcu) będziecie mieli co.

Dedyk dla: serafina20

I uwaga, kochani... Dzisiaj był wyjątek i wyszło mi równe 800 słów, chociaż zwykle wychodziło mi równe 700 i kilkanaście więcej ;)

~*~

    Sama była zdziwiona, że tak wcześnie wstała.

    Dopiero świtało, kiedy przebudziła się ze snu. François leżał zwinięty w kłębek w jej nogach, i najwyraźniej nie doskwierało mu ledwo wyczuwalne zimno.

     Wyciągnęła z walizki czarne rurki, białą bokserkę, oraz narzutę w ciemnym odcieniu szarego, a z drugiej walizy wyciągnęła swój ulubiony sztylet z szafirowym oczkiem na rękojeści, oraz grawerowaną lilią wodną na ostrzu. Po prysznicu włożyła go razem z pochwą z tyłu za paskiem spodni. Miejsce to było poręczne, i na dodatek zasłaniała je narzuta. Wilgotne włosy rozczesała, i zostawiła do wyschnięcia.

     Równo o ósmej pan Larks zapukał do drzwi. Nie był zdziwiony jej zapobiegliwością, a nawet ją pochwalił z uśmiechem. Zaprowadził ją kolejnymi długimi korytarzami do stołówki, i zaprosił do głównego stołu.

— Nie jestem pewna, czy będę tam mile widziana — odparła na to.

— Jako nasz znakomity gość masz wysokie przywileje.

— I to jest właśnie straszne — mruknęła.

    A gdyby taka Wren przybyła sobie jako gość?, pomyślała.

   Przy głównym stole siedział już przewodniczący, i trójka członków zarządu (czwartą był Henry). Wszyscy byli do niej przyjaźnie nastawieni. Kilka minut później do tego grona dołączył człowiek odpowiedzialny za ochronę. Skinął jej sztywno głową i usiadł na swoim stałym miejscu.

    Na Sherin czekał cały dzień atrakcji. Zaraz po śniadaniu została przedstawiona grupie specjalnej, która zajmowała się szczególnymi przypadkami, a tych w Tokio nie brakowało. Następnie poznała imiona każdego z jej prywatnej ochrony (uznała, że szesnaścioro to zdecydowanie za dużo). Kolejną rzeczą, która jej nie ominęła był naturalnie obiad, a później trening perswazji z grupą o wdzięcznej nazwie ,,lukrencja", zajmująca się mydleniem oczu dziennikarzom. Po tej godzinie wyszła z sali z szerokim uśmiechem, którego za nic nie mogła powstrzymać.

     Ale byłoby za cudownie, gdyby nie zdarzył się żaden wypadek. Nagle ze wszystkich stron zaczęli wybiegać ludzie. Agenci, poprawiła się w myślach. Starała się nie przeszkadzać im w przejściu, ale okazało się to nie możliwe. W końcu musiała na kogoś wpaść. Chłopak przeprosił i pobiegł dalej, a ona nie czekając na rozwój wypadków, ruszyła w stronę swojego pokoju.

~*~

     Kilka minut później ktoś zapukał do drzwi jej pokoju. Zamarła zdezorientowana.

— Lady Charpentier? — Z ulgą rozpoznała głos pana Larksa.

    Podeszła, i otworzyła drzwi na niewielką odległość. Henry odetchnął z ulgą.

— Przepraszam za to zamieszanie — powiedział. — Nastał atak na prawe skrzydło. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli pani opuści Instytut jak naszybciej.

    Te słowa ją zaskoczyły, ale również zaniepokoiły.

— To coś poważnego?

— Nawet gorzej. Hultaje nie dają nam spokoju od lat, ale teraz przerośli samych siebie — odparł ze złością, ale po chwili jego oblicze złagodniało. — Przykro mi, że musi być pani tego świadkiem. Chodźmy — dodał.

    Wróciła do pokoju po rzeczy, i chwilę później już przechodziła po raz ostatni długimi korytarzami w stronę wyjścia. W trakcie tego krótkiego spaceru zdążyła napisać na kartce swój numer telefonu.

— Proszę to wziąźć, i skontaktować się ze mną kiedy będzie już po wszystkim — powiedziała. — Nie zniosę nie wiedzy.

   Skinął głową, i wskazał jej drzwi od samochodu, który miał zabrać ją na lotnisko.

~*~

   Kilkanaście godzin później była już w Ameryce. Tam również Luna ma kilka instytutów. Nowy Jork, Los Angeles, Denver, Manaus, Santiago, Lima... Ona trafiła do Atlanty.

    Zabawne, że tam również jej nazwisko było znane. Widocznie jej rodzice też uwielbiali podróżować. Może nie przywitali jej tak ciepło jak w Japonii, ale nadal z szcunkiem.

    Ten Instytut Luny był pomalowany na jasny, błękitny kolor. Słowo ,,Luna" zawsze kojażyło jej się z księżycem, a księżyc oczywiście z nocą. Nic więc dziwnego, że taki kolor wydał jej się naturalny.

     Zaraz po wejściu do pokoju, włączyła telefon, i sprawdziła wiadomości. Miała ich dwie.

Od: Mycroft

Gdzie jesteś? Wiesz jak trudno cię namierzyć?

   Naturalnie odpowiedziała od razu.

Do: Mycroft

To raczej dobrze, powinieneś się z tego cieszyć. Ja na przykład jestem z siebie bardzo zadowolona.

Od: Nieznany

Sytuacja opanowana. Dziękuję za troskę.

   Dopiero po chwili przypomniała sobie, o co chodzi, i zmieniła nazwę z Nieznany na Henry Larks.

Do: Henry Larks

Bardzo się z tego cieszę, panie Larks.
SSC.

  Położyła się z westchnieniem na łóżku. Po raz kolejny w tym tygodniu nie miała siły zmienić ubrania.

   Rozmyślała nad wszystkim co ją spotkało od chwili wprowadzenia się na Baker Street.

   Z rozbawieniem wspominała zajęcie sypialni Sherlocka, o tym, że jego ubrania przesiąkły jej perfumami, i że po wyjeździe już takie nie były. O herbacie jako śniadanie, przy którym groziła Johnowi. O niepodziewanym spotkaniu z Sherlockiem, kiedy ona miała szukać kota, a on jechać na miejsce zbrodni. Wszystkich przekomarzaniach z nim. Namówienie go do zjedzenia obiadu. O jej upiciu się lampkami wina. Wyjaśnieniu mu na czym polega jej ,,praca". O morderstwie jej siostry Sabriny. O tym pocałunku, przez który chciał sprawdzić, czy jest w pałacu pamięci. Aż w końcu dotarła do pierwszego spotkania z Sherrinfordem, i ich walki. O poproszenie go, aby został jej udawanym chłopakiem, tym całym całowaniu jako akt kamuflarzu... I poczuła, że tęskni.

   Tęskni za mężczyzną, który udawał jej chłopaka.

Gdy Sherlock Spotyka Sherin |Mocna KOREKTAWhere stories live. Discover now