2: XIV

141 24 4
                                    

Dla: Dziewczyny-która-uważa-że-jestem-leniem.

    Jestem? Proszę o odpowiedź xD

Proszę oto kolejny rozdział do waszej dyspozycji.
Miłego... Dnia, wieczoru, nocy, niedzieli... Kiedy tam to czytacie ;)

~∆~

    O wszystkim dowiedział się jako ostatni, ale nie winił za to nikogo. Nie był w formie od jakiegoś czasu.

    Informacje przekazał mu Mycroft, który już od dawna był obecny w szpitalu i czuwał nad nieprzytomną żoną i siostrą. Kiedy wszedł do sali, pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, była blada Sherin, która w białej pościeli wydawała się jeszcze drobniejsza niż zwykle. Długie, splątane blond włosy były rozsypane po całej poduszce, a ona sama wyglądała jakby zwyczajnie spała... Wyjątkiem był ledwo dostrzegalny oddech.

    Mycroft siedział przy łóżku żony, trzmając ją za dłoń, a Nathaniel stał przodem do okna, opierając ręce na parapecie.

    Sherlock nim podszedł bliżej, rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu. Białe, a może bardziej kremowe, ściany, dwa stalowe łóżka z twardym materacem, dwie małe szafeczki, obok których stała aparatura, i wisząca przy oknie paproć.

    Podszedł do dziewczyny powolnym krokiem, i jakby w transie usiadł na krześle obok, kątem oka zerkając na brata. Mycroft nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Z wahaniem ujął bladą dłoń blondynki, i pogłaskał ją lekko kciukiem.

   Jak mógł być wcześniej na nią zdenerwowany?

    Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Teraz, w tej chwili, Sherin wyglądała tak delikatnie, tak bezbronnie, że gdyby jej nie znał, nie uwierzyłby, że jest tym, kim była.

     Wcale nie była członkinią Luny. Wcale nie należała do Lili. Wcale nie była niebezpieczna, niewzruszona, i przerażająca. Wcale nie była agentką z krwią na rękach.

      Teraz przypominała delikatne, podatne na zranienie dziecko, którym trzeba się zaopiekować.

     To była jego Sherin. Jego przyjaciółka z tajemnicami, które obiecał sobie odkryć. Jak widać dotąd mu się nie udało.

~*~

    Nathaniel wyszedł nie długo po tym, jak przyjechał Sherlock. Nie mógł znieść tej grobowej atmosfery.

      Wiosna trwała w pełnym rozkwicie. Grzało słońce, a na niebie nie było ani jednej chmurki. Postanowił się przejść do parku, i odetchnąć świeżym powietrzem. Na miejscu okazało się, że nie on jeden wpadł na taki pomysł.

       Na ławce, gdzie jeszcze niedawno pocałował Aurelię, siedział Leander i uważnie mu się przypatrywał. Siniaki z twarzy już prawie zeszły, jednak gdy ktoś się uważnie przypatrzył, widział wyraźnie miejsca, gdzie powstały. Zupełnie go ignorując usiadł na drugim końcu ławki, i zapatrzył w fruwające ptaki. Uśmiechnął się do własnych myśli. Aurelia uznałaby to za bezsensowne, pomyślał, ptaki może i potrafiły wzlecieć w niebo, ale nie ma tam nic interesującego. Koty — powiedziała kiedyś — chciałabym być kotem. Chodziłabym własnymi ścieżkami, i nikt nie zabroniłby mi tego robić. Miałabym siedem żyć żyć i każde wykorzystałabym inaczej.

— Zamierzasz mnie ignorować? — zapytał Leander po chwili ciszy. — Jeśli tak, to może wyciągnę jakąś książkę.

— Kim jesteś? — zapytał zaskoczony Nathaniel. — Jestem pewien, że jeszczę chwilę temu cię tu nie było.

— Aha — odparł niewzruszony Torancy. — Bawimy się w przypadkowych nieznajomych... Ok. W takim razie, jako przypadkowy nieznajomy, zapytam dlaczego ją wtedy pocałowałeś?

— Co zrobiłem? — zapytał, doskonale udając zaskoczenie. — I kogo? — dodał.

— Nie udawaj bardziej głupiego niż jesteś, Holmes — odparł Torancy.

— To cios poniżej pasa — oznajmił.

— Tamto wydarzenie to był dla mnie cios poniżej pasa — odparował. Tym razem Holmesa opanowało p r a w d z i w e zaskoczenie.

— Czyżbyś... Ty zakochałeś się w mojej siostrze?!

— Mógłbym zapytać o to samo — odparł. — Zakochałeś się we własnej siostrze?

~*~

     Szczęk zamka wybudził mnie ze snu. Wciąż zaspana przetarłam oczy dłonią, zaciekawiona odwróciłam głowę w stronę drzwi. Było późno, na moje oko, koło trzeciej w nocy.

     Ktokolwiek wszedł nie zapalił światła i nie zamierza. Usłyszałam kroki zbliżające się do łóżka, ale różniły się od tych mi już znanych. Z całą pewnością był to krok jakiegoś innego mężczyzny. Z czymś mi się kojarzyły, już je gdzieś słyszałam. Lekke, ale jednocześnie stanowcze i pełne determinacji.

     Bardziej poczułam niż zobaczyłam, jak materac niedaleko nóg się ugina. Tak, to z całą pewnością był mężczyzna. Zadrżałam. Bardziej ze strachu niż dotkliwego zimna.

— Nie musisz się mnie bać — oznajmił czyjś zciszony głos. — Jim na pewno mówił ci, że Sherin miała brata.

     Odsunęłam się nieufnie, i podkuliłam nogi.

— Owszem, ale mówił mi również, że go porwano.

— Oto jestem. — Mężczyzna westchnął ciężko. — Mam nadzieję, że Moriarty nie nagadał ci żadnych głupot. Mam na imię Jean — dodał po chwili, dopiero teraz uświadamiając sobie, że jeszcze się nie przedstawił.

     Nie odezwałam się nadal mu nie ufając. Brat Sherin czy nie, jego nie znam... I okazuje się, że ,,ciotki" również nie.

Gdy Sherlock Spotyka Sherin |Mocna KOREKTAWhere stories live. Discover now