7. Szwy

127 16 3
                                    

Hongjoong podreptał niechętnie do gabinetu numer czterysta-pięć, wybity z tropu przez konwersację z Parkiem. Wolał, aby ten nie dowiedział się o zajściu z piątku, ani nie skupiał się na tak drobnej rzeczy, jak jego ręka. Posiadanie matki alkoholiczki było kontuzjogenne, jakkolwiek absurdalne by się to nie wydawało. Nie pozwoliłby jednak Hwie dowiedzieć się o takich zakamarkach jego prywatności, ponieważ rodzina była tym, czego wstydził się najbardziej, a zupełnie nie potrafił się od niej odciąć. W dodatku koszmarnie bolała go ta rana i stresowało spotkanie z pracodawczynią. Te czynniki nałożone na siebie wyprowadzały go z równowagi. 

Stając przed właściwymi drzwiami, miał wrażenie że stopy zapadają mu się w podłogę i nie może się ruszyć. Jeśli jego matka, będzie podobna w choć minimalnym stopniu do Parka, to nie powinno stanowić problemu, aczkolwiek bywało to różnie i miała szanse okazać się najbardziej drętwą, surową szefową, jaką wyhodował kapitalizm. Niemniej nie mógł stamtąd odejść, ponieważ takich poleceń się nie ignorowało. No chyba, że nie miał nic przeciwko wyrzuceniu go ze stanowiska w trybie natychmiastowym, a miał ambicję wytrzymać tu przynajmniej do końca tygodnia. Ten "okres próbny", jak go w głowie nazywał (gdyż był bardziej próbą czy psychicznie wytrzyma w tym zawodzie, a nie czy reszta pracowników będzie z niego zadowolona), wydłużał się z każdym dniem i jak we czwartek sądził, iż nigdy tu się nie zjawi, tak w poniedziałek miał chęć spędzić tam przynajmniej cztery dni więcej. 

Zapukał i natychmiast odpowiedział mu satynowy, kojący, kobiecy głos. Był zasadniczo damskim odpowiednikiem głosu Seonghwy, ale bardziej spokojnym, wyważonym.

- Proszę!- zawołała, a Joong uchylił drzwi i wcisnął się do wnętrza, zatrzymując się prawie przy progu, jakby ta nagle zażyczyła sobie, aby wyszedł. Nie zdziwiłby się, jakby kazała mu wychodzić i nigdy nie wracać do murów S.K.Y., ale prawdopodobnie dramatyzował, a należało zaznaczyć, że w tym był niezrównanym mistrzem.

Pierwsze co zauważył to fakt, że był to największy gabinet w jakim kiedykolwiek był. Już biuro, w jakim urzędował Seonghwa było imponujące, ale tutaj luksus wylewał się wszędzie. Zresztą pomieszczenie to  nie pasowało do wystroju reszty budynku, gdyż było bardziej klasyczne, zachowane w starym guście. Tym samym, pod butami miał elegancki, drogi dywan, za pewne przywieziony z drugiego końca świata lub robiony na specjalne zamówienie, na jednej ścianie stała elegancka gablota, gdzie kobieta trzymała wszelkie nagrody jakie otrzymała jako prezes, ale także dyplomy potwierdzające zasługi jej firmy. Naprzeciwko znajdowała się wielka, brązowa kanapa oraz szafa na różne papiery i szpargały, podobna do tej, którą miał Hwa. Ona sama siedziała za biurkiem, przypominającym fortecę, zewsząd obładowana segregatorami oraz kubkami po kawie. 

Była to kobieta, oceniając na oko, przed pięćdziesiątką, z włosami spiętymi złotą klamrą z połyskującymi kamieniami, o oczach głęboko czarnych i ustach pomalowanych intensywnie czerwoną pomadką. Nosiła dopasowaną garsonkę, która najpewniej była warta krocie, jak wszystko czym się otaczała. Na jej szyi połyskiwał złoty naszyjnik, który Joong oceniłby raczej jako tandetny, gdyż sam nienawidził tego koloru. Przynajmniej pasował do ozdoby na włosach. 

- Dzień dobry, nazywam się Kim Hongjoong. Jestem asystentem pani sy... ma się rozumieć wiceprezesa.- zaczął niepewnie.

Wstała, zachęcając by chłopak podszedł bliżej i wyciągnęła do niego dłoń, którą ten uścisnął. Kim jeszcze bardziej się zdenerwował, bo jak ktoś na tak wysokim szczeblu mógł się zgodzić podać mu rękę. Pewnie to zwykła grzeczność, natomiast czy ktoś z jej statusem musiał być kulturalny? Joong zawsze wyobrażał sobie takich ludzi jako wyniosłych, obracających się jedynie w towarzystwie równych sobie, którzy innym zlecali zajmowanie się wstrętnymi przypadkami raczkujących studentów. 

White Dandelion| SeongjoongWhere stories live. Discover now