50. Nowy lokator, fryzjer i boże ciało

98 16 7
                                    

*WOOSANY, za cringe przepraszam, ja nie umiem w takie rzeczy, można pominąć* 

Czy Wooyoung został zmuszony aby chwilowo się przeprowadzić do Sana, gdyż ten udawał wielce poszkodowanego? Owszem. Czy ten nieustannie udawał bóle głowy oraz omdlenia, byle tylko Jung nie wychodził? Jak najbardziej. Czy był absolutnie koszmarnym aktorem i szatyn prześwietlił go już pierwszego dnia? Bez dwóch zdań. Ale czy, ze względu na to, wyniósł się z apartamentu? Kategorycznie nie. 

Było coś niezwykle przyjemnego w poczuciu, że jest się komuś potrzebnym. Woo lubił po pracy zaglądać do mężczyzny z siatą zakupów oraz przyglądać się jego twarzy, kiedy wykwitał na niej uśmiech. Na nowym stanowisku było o stokroć lepiej niż w barze, aczkolwiek Jungowi dalej brakowało miejsca, które nazwałby domem. Tu, czuł jego namiastkę. Gościł go zawsze przyjemny zapach ugotowanego obiadu, choć w rzeczywistości Choi po prostu zamówił coś z pobliskiej restauracji. Dwudziestosiedmiolatek równo o piętnastej dzwonił, by zapytać jak było w pracy i o której wraca. Zupełnie tak, jakby nie przychodził tu tylko mu pomagać, a ten kąt stał się także jego kątem. Grywali do późna na konsoli lub słuchali muzyki, ale kiedy brązowowłosy informował, że zamówi ubera, by wrócić do siebie, San nagle krzywił się w bolesnym grymasie, co nie przeszkadzało mu później rozkładać Jungowi kanapy w salonie. 

Być może tamten nie zdawał sobie nawet sprawy z faktu, jak długo Wooyoung marzył, ażeby mieć miejsce takie, jak to. Jak długo pragnął ciepła, jakiego nigdy nie dane mu było doświadczyć. Gdy drugi go obejmował, doświadczał wreszcie poczucia bezpieczeństwa. I nigdy wcześniej nic nie było równie na swoim miejscu, co wtedy. Jung uwielbiał te kradzione uśmiechy, te przelotne spojrzenia, dołeczki w policzkach Choi'a, jego bezwarunkowe zaangażowanie w relację, setki pytań, które zadawał, by poznać go lepiej. Nie brał wszystkiego takim, jakim było, nie traktował Woo jako tymczasowego eksponatu, etapu w swoim życiu. Patrzył na niego, jak na człowieka, którym był zaintrygowany. Słuchał go, choć każdy, kto go poznał, przyznałby, że mężczyzna ma z tym problemy. Przyglądał mu się jak najcenniejszemu klejnotowi, kiedy stał w poplamionym kuchennym fartuchu i starał się upiec im ciasto. Był niesamowicie dumny, gdy tamten opowiadał mu o swoim szkoleniu, o pracy, o spotkaniach grupy tanecznej. Tak.. San najbardziej kochał Wooyounga, gdy tańczył, bo wówczas dwudziestotrzylatek zamieniał się synonim miłości. W jego oczach, ruchach, każdym drobnym geście tkwiły tony pasji. Znikały niepewności i dawał się pokazać takim, jakim był. Jung był muzyką, jej delikatnymi, słodkimi tonami, rozbrzmiewającymi w uszach jak kołysanka. Był również tymi długimi,  przejmującymi dźwiękami, niosącymi za sobą głębię jego osobowości. Był każdym basem, od którego zapadało się serce i natarczywym refrenem, nie mogącym opuścić głowy. 

Woo był najpiękniejszą istotą, jaką San kiedykolwiek spotkał. Jednak mu nie chodziło o to oczywiste piękno, ponieważ nieciężko było natknąć się na atrakcyjną osobę, idąc ulicą. Szatyn śmiał się inaczej niż wszyscy, śmielej i szczerzej, niż ktokolwiek, kogo Choi zobaczył w swoim życiu. Miał oczy, w jakie dwudziestosiedmiolatek miał ochotę wpatrywać się dniami i nocami. Ten chłopak wyzwalał w nim wszystkie najlepsze cechy. Pierwszy raz od dawna czuł taką potrzebę dbania o kogoś, oddawania mu całego siebie i poprawiania mu humoru, nawet jeśli miałoby to polegać na celowym wygłupianiu się, byle tylko ujrzeć jak kąciki jego ust się podnoszą. W jego obecności, widząc go wtedy w szpitalu, pojął głupotę swojego zachowania. Wciąż był niedojrzały, kłębił w sobie zbyt wiele nieprzepracowanych emocji oraz niskiego poczucia wartości. Łatwiej było mu funkcjonować, gdy co raz spotykał się z nowymi osobami, które nie miały okazji go zawieść. Łatwiej było bić się co tydzień, jak zwierzę w klatce, by odczuć adrenalinę, wreszcie jakieś silne uczucia, a chwilę później się ich wyzbyć. Samotność, z którą prawdopodobnie już się urodził, przekształcał w brak zaufania oraz złość. Mając każdego dnia kogoś, kogo obdarzało się samymi pozytywnymi myślami, utracił potrzebę wychodzenia do klubów, znajdywania wrogów, czucia fizycznego bólu oraz zadawania go obcym ludziom. Miał wrażenie, że wreszcie gdzieś przynależy, albo do kogoś, jeśli miałby być drobiazgowy. 

White Dandelion| SeongjoongWhere stories live. Discover now