29

1.5K 127 7
                                    

Ostatnio Vasco coraz częściej działał mi na nerwy wchodząc wszędzie jak do siebie wyrzucając z siebie  wiadomości, które potrafiły solidnie zatrząść w ludzkich życiach. 

— Jest jeszcze u ciebie? 

— Niedawno wyszedł składając mi interesującą ofertę, którą odrzuciłem. — dopiero, gdy się odezwał po dłuższej przerwie poczułem, że zaciskam pięści aż do krwi. 

Przez chwilę wątpiłem w jego słowa. Nikt dotąd mu nie odmówił, a przynajmniej nikt żywy. Jednak Vasco to ambitny człowiek,  który często nie wie kiedy się zatrzymać. Spojrzałem na komodę pod lustrem na której leżała apaszka Jennish. Wziąłem ją w zranioną dłoń i przycisnąłem do nosa. Jej delikatny zapach wydawał się być nazbyt mocny jakby niedawno ją nosiła. Wiedziałem, że spokój i próba powrotu do dawnego życia jest niemożliwa. Jednak za wszelką musiałem ją chronić, a Vasco wydawał się być statkiem, który powoli tonie. Musiałem zniknąć przed pierwszą armatą. 

Musiałem zrobić coś co chciałem za wszelką cenę zniszczyć, a teraz mam być tego częścią. To była klątwa,  która nigdy się nie skończy. Naszym przeznaczeniem jest życie w mroku, bo tylko on wie kim naprawdę jesteśmy. 

— Jeśli jeszcze nie znalazłeś Jennish to, to zrób i podaj mi jej adres.  

— Jedziesz po nią? 

— To już nie twój interes. — warknąłem i się rozłączyłem. 

Spojrzałem w swoje odbicie i utwierdziłem się całkowicie, że nowo utworzone plany muszą zaczekać do jutra. W kilka sekund rozebrałem się i ułożyłem na podłodze przy łóżku. Miałem tylko nadzieję, że jutro będę miał czas.

***

Zatrzymałem się przy szopie na skraju lasu. Było przed południem i choć zwykle prawie nikt tędy nie jeździł to teraz można było zobaczyć kilka drogich samochodów. Wysiadłem z samochodu i udałem się do średniej rozmiarów prawie zniszczonej szopy,  w której może się zmieścić tylko kilka osób. Była to garstka osób, którym ufałem i którzy mieli u mnie dług, który teraz musieli spłacić. 

Nie chciałem by do tego doszło.

— Witam. — powiedziałem przyglądając się trzem osobom,  z których każda miała przy sobie conajmniej jednego ochroniarza. 

Kiwnęli mi głową na powitanie. 

— Dlaczego nas tu wezwałeś?  — jeden z nich Richard Rukov wystąpił do mnie. 

— Ponieważ macie u mnie dług, który czas spłacić, a ja niedawno zakupiłem znaczne udziały w waszych firmach. — widziałem lekkie zaskoczenie na ich poważnych twarzach. Zaraz po wyjściu stąd zweryfikują tą informację. — Jesteście tu po to, bo nasz wróg rośnie w siłę, a jego ambicje obejmują również wasze biznesy. 

— Proponujesz sojusz, który tylko tobie przyniesie korzyści. — odezwał Nicolas Devo, szef mafii Manhattanu. 

— Nie proponuję sojuszu. — powiedziałem uśmiechając się,  choć w uśmiechu nie było nic dobrego. Tak samo jak w moim głosie. — Proponuję wam byśmy zostali braćmi,  mafią,  która zgniecie pana R. jak robaka. — dodałem, patrząc im prosto w oczy. Trafiłem na podatny grunt i już wiedziałem, że się zgodzą.  





Coraz ciekawiej się dzieje. 

Słodka udrękaWhere stories live. Discover now