17. Pojednanie

14.7K 363 61
                                    

Pov. Vincent

- Daleko jeszcze? - pyta po raz kolejny raz w ciągu kilku minut, moja zniecierpliwiona narzeczona.

- Jeszcze tylko kawałek. - powiedziałam i skręciłem w jedną z pustych alejek.

Ostatni tydzień to była jebana katorga. Chociaż sam się na nią skazałem. Tęskniłem za jej uśmiechem, który dziś tak wiele razy mi posyłała. Tęskniłem za jej delikatnymi iskierkami w oczach, które dzisiaj na nowo ożyły. Tęskniłem za nocami z nią, kiedy przytulałem ją zeszłej nocy. Tęskniłem za nazywaniem jej zdrobnieniami lub przezwiskiem. Tęskniłem za jej nieświadomym dogryzaniem mi. Tęskniłem za wszystkimi co mogła dać mi tylko ona.

Więc gdy pomyślę, że mogłoby mi tego zabraknąć i nigdy bym tego nie odzyskał, coś boleśnie ściska się w moim sercu. Jeśli pojawiłbym się kilka minut później, zabrali by ją. A nie chciałem wiedzieć jakiej jeszcze krzywdy musiała doświadczyć w swoim życiu, nie chciałem też skazywać na większe tortury, niż dotychczas ze mną. Boże, oddałbym wszystko by widziała we mnie obiekt westchnień i przyszłego ojca jej dzieci.

- Już prawie. - powiedziałem, gdy widziałem jak otwiera usta.

Ciągnę ją jeszcze krótki kawałek, po czym skręcam w stronę dobrze znanego wieżowca. Wchodzę do środka, co dziewczyna nie robi zbyt chętnie. Jest czuję jak delikatnie się opiera, analizując czy to na pewno dobry pomysł.

- Vincent? - pyta cicho, gdy mijamy kolejne piętro wchodząc po schodach.

- Tak? - pytam, przechodząc co dwa stopnie.

- My tu możemy być? - zatrzymuje się na pół piętrze i odwracam się do dziewczyny, która dopiero teraz mnie dogania.

- Vic, jeśli byłoby to nielegalne, nie przyszedłbym tu. Nie będę cię narażał na problemy z prawem, bo wiem doskonale że tego nie chcesz. Więc odpowiadając na twoje głupie pytanie, tak na pewno możemy tu być. - mówię trochę zirytowany i tym razem wolniej wchodzę po schodach.

Docieramy na sam szczyt, gdzie mamy do przejścia jeszcze drabinę, by dostać się tam gdzie chce, czyli na dach. Nie zamierzam ani z niego skakać, ani spychać z niej Vic.

Jest tam dużo miejsca i niesamowity widok na panoramę Florencji. Światełka, gwiazdy, księżyc i my pośród ciemności. Pomyślałem, że da to nam jakieś tajemniczej intymności i prywatność, której tak bardzo oboje potrzebujemy.

- Panie przodem. - pokazuje ręką na metalową, trochę zardzewiałą drabinę.

- Nie otworzę tej klapy. - mówi, patrząc w górę.

- Dasz radę, jest lekka. - zapewniam po czym wskazuje jeszcze raz na drabinę.

Dziewczyna kiwa głową, po czym wspina się na górę. Wolę chyba żeby trochę natrudziła się przy otwarciu drewnianej klapy, niż spadła i uderzyła się w głowę, głównie dlatego przepuściłem ją przodem. Drugi powód to doskonały widok na jej jędrny tyłeczek, opięty w luźnych, czarnych dresach.

Gdy Vic otworzyła z lekkim trudem klapę, podciągnęła się na rękach i podpierając się kolanem, weszła na dach. Zrobiłem to samo co ona, a chwilę później stałem tuż za nią. Złapałem znów jej rękę, której nie chciałem puszczać ani na chwilę, miała taką delikatną i miękką skórę.

- Randka na dachu, jak romantycznie. - mruknęła z ironią w głosie. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę że użyła słowa na R.

- Nie widziałem że jesteśmy na randce. - powiedziałem, ciągnąc ją do krawędzi dachu, by usiąść na jego skraju i zobaczyć Włochy nocą.

ślub ( nie ) chcianyWhere stories live. Discover now