64. Spokój

7.3K 192 57
                                    

Spodoba wam się 😉

________________________

Pov. Vincent

Gdyby nie ten śmieć z rodu Accardo, już dawno mielibyśmy spokój. Vic nie byłaby tak narażona, w dodatku w jej stanie, a ja na spokojnie mógłbym zająć się nią w tym trudnym okresie. W końcu zagrożona ciąża to nie przelewki.

Dlatego gdy miałem twarz tego chuja przed sobą, po prostu musiałem. To palące uczucie, które tliło się we mnie od dawna. Musiałem rozjebać mu ten ryj osobiście, inaczej nie byłbym sobą.

Za wszystkie nasze problemu...

Za nasłanie na nas Chloe...

Za wszystkich swoich przodków...

Za moją Belle...

Za moje malutkie dzieci ...

Za ten cały syf, którego mogliśmy uniknąć...

Za nieprzespane noce...

Za strach....

Za ten posrany plan....

Za to, że wtedy uszedł z życiem....

Po prostu za to wszystko miałem już tylko ochotę torturować go ile wlezie w jego dupę i patrzeć jak pomału odchodzi w zaświaty. A na koniec, by ukrucić o te parę sekund jego karę, strzelić mu kulką prosto w serce.

I tak zrobiłem.

- Porta questo figlio di puttana in qualche magazzino lontano dalla città. ( Zabierzcie tego skurwysyna do jakiegoś magazynu z dala od miasta.) - rozkazałem, nie patrząc na ich twarze.

Nawet w takiej chwili twarz Accardo, którego imienia nawet nie znałem i nie chciałem poznawać, wykrzywiła się w grymasie uśmiechu. Bawiła go cała ta sytuacja, nawet kiedy w niej przegrał. On wiedział. Wiedział, że gdy chce to umiem zapewnić atrakcje na łożu śmierci, a mimo to uśmiechał się.

-  Alla stessa dov'è lo zio di tua moglie? ( do tego samego gdzie jest wuj pańskiej żony? ) - zapytał jeden z żołnierzy, dając ruchem ręki znać innym by podnieśli śmiecia.

- Si. ( Tak. ) - odpowiedziałam, zaplatając dłonie za plecami.

Z radością i uczuciem ulgi patrzyłem jak nasi ludzie pakują do samochodu pancernego, szarpiące się ciało mężczyzny.

Był on dla mnie zagadką i to ogromną. Na pewno, tak jak Chloe, był chory psychicznie, a takiemu nie pomoże nic jak śmierć. Zakłady psychiatryczne na nic się tu nie zdadzą. Dlatego czeka go długa i cholernie bolesna śmierć.

Na jaką zasłużył.

- Vince? - pyta cienki i niepewny głos za moimi plecami, należący z pewnością do kobiety. Odwróciłem się w stronę Chloe.

- Tak? - pytam, dostrzegając jej niespokojne ręce, które mielą rąbek sukienki.

- Mogę odjeść, prawda? Taka była umowa. Miałam wam pomóc, a mi zostanie zwrócona wolność. - mówi niedokładnie, chcąc samą siebie przekonać, że to prawda. - Chciałabym w spokoju urodzić...

- Tak, Chloe. - przerywam jej ostro. - Jesteś wolna.

- Dziękuję, Vince. - uspokaja się i uśmiecha do mnie, czego nie odwzajemniam.

- Nie myślałaś może nad jakimś zakładem psychiatrycznym? - pytam bardziej delikatnie.

Pomimo wszystko nadal była sporą częścią mojego życia, tą niezdrową i toksyczną, ale jednak. Teraz nawet całkiem rozumiem jej działania, na które nie do końca miała wpływ. Chciałem jej jakoś pomóc. W końcu będzie miała też dzieciaka. Jeśli nie zrobi tego dla siebie ani dla mnie, to niech przynajmniej zrobi to dla dobra malucha.

ślub ( nie ) chcianyWhere stories live. Discover now